Skip to main content
search
0

To było 60 kolorowych dni. Kolorowych jak Pan ze zdjęcia powyżej. Były choroby, wymioty, od twardych, wysłużonych autobusowych siedzeń poodciskane pośladki, krwiożercze pijawki, sosy niewdzięcznie palące całą gębę , tynk sypiący się na łeb, mieszkania zorganizowane w prowizorycznych namiotach, masowe sranie przy kolejowych torach, nieustępliwe krowy, kobiety targające na plecach olbrzymie szafy, mężczyźni z hakami wbitymi w plecy, małpy słuchające płyt CD, otępiająca muzyka, odurzające zapachy, niezrozumiałe gesty, przenikliwa wilgoć i dokuczliwy upał. Podróżowaliśmy w towarzystwie niewidzianych dotąd uśmiechów, nienapotkanej wcześniej obojętności, syfu ludzkiego bytu, śmieci będących niczym chwasty, wrzynających się głęboko w świadomość niezrozumiałych spojrzeń, niewinnej dziecięcej radości, pewnej postawy ludzi gór, cwaniactwa uliczników, sytuacyjnych żartów i pysznych gum za 6 grosze sztuka. Byliśmy 60 dni w Indiach i Nepalu. Tylko dwa miesiące. Nie jest to za wiele, aby dobrze poznać dwa mistyczne kraje, ale wystarczająco aby trochę podglądnąć. Dzisiaj Śmingus Dyngus, ale wspominając tamten wyjazd ja bardziej czuje się jakbym robił Kogel Mogel i choć cały rajd był bardzo luźny to w przerwach między zabawą a przygodą w głowie cały czas falowało. Przed Wami zestaw wszystkich tekstów, fotorelacji i wideo zarejestrowanych przez nas podczas tego wyjazdu. Śmiech, pot, kurz, łzy i … pusty śmiech. Skąd pomysł na wyjazd właśnie tam? Jak to u nas zwykle bywa – z przypadku. Wiadomo było, że szukamy państwa, w którym będzie sześciostysięcznik. Poszukiwania zawęziliśmy do Azji. Przypadkowa oferta, przypadkowy telefon, szybka decyzja i już mogliśmy myśleć o wyjeździe na półwysep indyjski. Do tego dokooptowaliśmy jeszcze Nepal. Jak to się wszystko stało pisze Patryk w tekście:

Spis treści

Ruszamy do Indii i Nepalu

indie-stroje-ludowe Od rezerwacji biletu do wylotu mieliśmy około 6 miesięcy na przygotowania. Bardzo dużo. W tym czasie można bez pośpiechu obejrzeć tuziny bollywodzkich filmów, przeczytać tomy hinduskich powieści i przyjąć całe zestawy różnorakich szczepionek. Nasze preparacje nie wyglądały jednak podręcznikowo, zajęliśmy się zdecydowanie zbieraniem wiedzy merytorycznej niż luzowaniem paska w spodniach, którymi powinniśmy według niektórych trząść ze strachu na samą myśl o tym, że mamy znaleźć się w tak 'nieludzkim’ kraju jak Indie. Jak zbieraliśmy się do wyjazdu do Indii i jak wyglądały nasze szczątkowe plany (lepiej przecież zorganizować się na miejscu) dowiedzie się ze wpisu:

Operacje Indie-Nepal czas zacząć

wyjaz do indii Indie już na samym początku naszej kiełkującej znajomości wysoko powiesiły poprzeczkę koleżeństwa. Ze stolicy kraju, Delhi, chcieliśmy ruszyć się jak najszybciej, a za środek transportu obraliśmy kolej. Tę indyjską kolej, którą w Polsce zna się ze zdjęć wagonów oblepionych ludźmi i z opowieści o totalnym tłoku i podróży w pomyjach. Ale jeszcze zanim udało nam się wsiąść do pierwszego pociągu relacji Delhi-Amritsar sporo się działo. Dlaczego nie tak łatwo kupić bilet na stołecznym dworcu i czy w rzeczy samej chodzi tutaj tylko o świstek papieru uprawniający do przejazdu przeczytacie w gościnnym tekście na Peron4 :

Jak przetrwać na dworcu w Delhi?

Dworzec w Delhi W pierwotnych planach było zaliczenie Agry i jej Taj Mahal. Pomijając wszystkie opinie i popularność grobowca była jednak potrzeba zobaczenia na żywo tego co na zdjęciach robi bajeczne wrażenie. Przy okazji zależało mi aby sprawdzić czy faktycznie, tak jak wcześniej słyszałem, w niektórych restauracjach w Agrze dosypują do posiłków jakieś trutki by potem dzwonić po swojego lekarza i bezczelnie wyciągać od turystów kasę za przywrócenie dobrego samopoczucia. Jednak nie udało się bo bilety do Agry były dostępne dopiero na za 3 dni a nam w Delhi zaczęło śmierdzieć bardzo prędko (choć jak wiecie na wyjazdach nie kąpiemy się w lawendzie i wanilii i warunki rzadko nam wadzą) i na gwałt zapragnęliśmy stamtąd uciec. Akurat były bilety do Amristaru, Watykanu Sikhów, i już na drugi dzień siedzieliśmy w bardzo przebojowo urządzonym wagonie mknącym na północ, a nie jak chcieliśmy początkowo, na południe. Jak osobliwym i na prawdę niepowtarzalnym miejscem (ale na prawdę, na prawdę niepowtarzalnym) jest Amritsar przeczytacie tu:

Amritsar – stolica Sihków 

Amritsar Zlota Stamtąd ruszyliśmy jeszcze dalej na północ. Ku Himalajom, w stronę kotliny kaszmirskiej, gdzie póki co nie istnieje żadna linia kolejowa. Jedynymi środkami transportu oferowanymi przez lokalnych mieszkańców są zdezelowane stare autobusy i jeepy. Przerzuciliśmy się na autobusy i nie ukrywam, jako miłośnik starych rozsypujących się ogórków, czekałem na to. Jak funkcjonują leciwe i prowizoryczne indyjskie dworce PKS, co przysługuje pasażerowi, a co mu grozi dowiecie się z naszej filmowej produkcji pt.:

Indyjski dworzec

dworzec autobusowy w indiach Potem rozpoczęła się zabawa na całego. Mieliśmy do pokonania 400 km górskiej drogi. Drogi ze stolicy Kaszmiru – Srinagar, do stolicy prowincji Ladakh (Mały Tybet) – Leh. Między tymi miastami, obok kilku małych miasteczek i ledwo utrzymujących się wiosek nie ma nic oprócz pustynnych szczytów. Cała trasa wiedzie urwistymi zboczami wypluwającymi raz po raz coraz to ciekawsze zakręty. A czasem z tych zakrętów wypluwane są autobusy. Tumany kurzu, huczenie silnika, obojętność kierowcy i miejscowych, którzy po prostu wracają tędy do domu. Dla mnie adrenalina i nabranie sporego dystansu do bieszczadzkich serpentyn. Jak przejechać 400 km w 5 dni na 5 razy dowiedzie się z podzielonej na dwie części opowiastki:

Trasa Srinagar-Leh W tych małych, zapomnianych wioskach było najciekawiej gdyż właśnie tam mogliśmy ludziom zaglądnąć do domów. Bez żadnych uprzedzeń, bez dystansu, który stwarza turystyka w dużych ośrodkach. W ten sposób urozmaiciliśmy sobie wyjazd braniem udziału w odrabianiu lekcji z urdu przez młode córy naszego gospodarza (no dobra Patryk sobie urozmaicał, ja parskałem jednostajnie w szorstką poduszkę za sprawą zbyt wysokiej gorączki). Bardzo rodzinnie i bardzo życiowo. Trudy życia w wiosce powyżej 3000m .n.p.m., czy jest dobrze czy źle i czy by się zamienili z nami, ujawnia Patryk:

Dont be gama in the land of lama

dzieciaki lamayuru W końcu dotarliśmy do Leh i tam rozpoczęliśmy przygotowania do jedynej rzeczy, na którą przed wyjazdem byliśmy nastawieni przede wszystkim. Zdobycie sześciotysięcznika. Zdobycie Kang Yatze. W myśl naszego planu „1000m wyżej co roku” wybór padł właśnie na Kang Yatze. Odpowiedzi na pytania „Czy się udało?” i „Co ma z tym wspólnego osioł i świnia?” serwuje Patryk w tekście:

Wspinaczka na Kang Yatze

trek himalaje Z wysokich gór udaliśmy się nieco niżej, do Manali. Wiele osób przyjeżdża do Indii zachęconych łatwą dostępnością konopi indyjskich, które, jak sama nazwa wskazuje, pochodzą z Indii. Ci ludzie bardzo często trafiają do Manali. Nie mamy z nimi nic wspólnego, ale że akurat miasto było na trasie, przez którą tak czy owak musieliśmy przejechać, postanowiliśmy zatrzymać się na dzień czy dwa i zobaczyć co się tutaj dzieje. Jeżeli jesteście ciekawi jak wyglądają 5metrowe krzaki konopi imitujące trawnik czy chcecie się powierzchownie dowiedzieć jak wygląda handel ziołem w Indiach odsyłamy do tekstu:

Się pali w Manali

manali konopie Miesięczny pobyt w Indiach umkną dość szybko. 15to godzinne przejazdy autobusem był normą, ludzie siedzący na chodniku w samych majtkach jedzący ryż sypnięty na liście imitujące talerze nie dziwili, świnie gnijące w rynsztokach, potęga hinduizmu, koloryt smaków wywodzący się z kuchni pełnej przypraw, skomplikowana hinduska miłość, nie dostrzegalny gołym okiem system kastowy i masa innych rzeczy sporo powiedziały nam o świecie. Ilość nowych sytuacji, sposobów organizacji życia codziennego, podejścia ludzi do rzeczywistości i ich wzajemny stosunek przełożyły się na wnioski, które z pewnością kształtują charakter osoby podróżującej. Ale o tym może innym razem. Za to pozwoliliśmy sobie na małe, prostolinijne podsumowanie. Co jest w Indiach fajnego, a co nie? Rzeczy, które najbardziej rzuciły nam się w oczy (chyba totalnie inne spojrzenia na Indie) sprawdzicie w dwóch poniższych tekstach:

A potem zgrabnie, na drugi miesiąc wyjazdu, czmychnęliśmy sobie do Nepalu. Zrobiliśmy to w iście bandyckim stylu, choć zupełnie nie chcący. Jak można zawadiacko przekroczyć granicę pomiędzy Indiami a Nepalem relacjonuje Patryk:

Poradnik nepalskiego szmuglera

droga nepal W Nepalu słynącym przede wszystkim z najwyższych gór świata, nasze plany zupełnie oscylowały w okół nizin. Na pierwszy ogień poszły poszukiwania tygrysa. Tak, bo tygrysy żyją także w Nepalu i Nepal jest przypuszczalnie jedynym państwem na świecie, w którym żyje zarówno i tygrys i Yeti. Poszukiwań żyjącego na wolności tygrysa bengalskiego podjęliśmy się w Parku Narodowym Bardia i w tekście o tym samym tytule dowiedzieć się można czy łatwo jest takiego ananasa spotkać, co trzeba zrobić żeby się udało i jakie jeszcze historie wiążą się z nepalską wioską na skraju buszu, z której wyruszyliśmy:

Bardia National Park

Dzungla tygrys nepal Po ciężkich przejściach wśród lian, po grząskim gruncie, niepokojących odgłosach i oślizgłych robalach przyszedł czas na relaks. W Pokharze niespodziewanie natknęliśmy się na archaiczne wesołe miasteczko i od razu natchnęło nas aby pokręcić się przynajmniej chwilę na diabelskim młynie – jak za starych czasów zabaw w wojnę w piaskownicy:

Wesołe miasteczko w Nepalu

diabelski mlyn pokhara Będąc czy to w Indiach czy w Nepalu, gdziekolwiek w mieście czy na wsi, nawet siłą rzeczy obserwuje się życie codzienne, coś na co z niezrozumiałych dla mnie powodów bardzo rzadko zwracają uwagę ludzie jeżdżący na wycieczki z biurami. Patryk zwrócił między innymi uwagę na heroiczne wysiłki kobiet przy czynnościach, które w Europie tradycyjnie wykonują mężczyźni. Tam wykonują je wszyscy. Warto zobaczyć jak to wygląda.

Baby pracujące

Baba pracuje Nie dało się ominąć legendarnej stolicy Nepalu – Kathmandu. Klasyczny opis z kilkoma wskazówkami gdzie się ruszyć i na co zwrócić uwagę w tekście o nieskomplikowanym tytule:

Kathmandu

profil kathamdnu Na koniec wyjazdu, kiedy zostałem już sam, wybrałem się na tydzień na wyżyny. Nagłówek wpisu mówi o Nepalu bez gór, ja co prawda w góry pojechałem ale szczyty oscylujące w granicach 4000 m w kraju ośmiotysięczników i monstrualnych lodowców potraktujmy jako wyżyny. Te kilka dni spędzonych samotnie w regionie Helambu, baardzo rzadko odwiedzanym poza sezonem przez jakichkolwiek turystów, zaowocowało przyjemną przygodą i testowaniem się w zupełnie nowych warunkach. O tym epizodzie wyjazdu opowiada kilkunastominutowy film:

Helambu – spacer w Himalajach

Worki z cementem Helambu I jeszcze część praktyczna, która z pewnością będzie jeszcze poszerzana. Co jeść żeby się ojeść nie buląc jak za stek w Burj Al Arab i gdzie spać, czym się poruszać, na co uważać i jak nie przepłacić będąc w Nepalu.

Na deser wideoklip z wyjazdu:   bartek podpis   [fb-like]

Dołącz do dyskusji! 5 komentarzy

  • Paweł pisze:

    Przyznam że na dworcu z biletami bardzo daliście się podejść, najlepsza opcja to sprawdzić cenę biletu na stronie internetowej indyjskich kolei, iść do pośrednika i kupić bilet. Zazwyczaj pośrednik bierze 20-30 rupii prowizji od biletu, to są grosze, nieraz tak robiłem, bo nie chciało mi się stać w kolejkach;) Nie straszcie tak z tą dostępnością biletów, bo nie zdarzyło mi się żebym nie kupił biletu na kolej z dnia na dzień. Osobiście polecam wszystkim innym osobom wybór klasy sleeper, również można się zaprzyjaźnić z localsami, mając przypisaną miejscówkę w postaci pryczy (oczywiście mówię o długich dystansach)
    pozdrawiam
    Paweł

  • kata pisze:

    I znowu to samo, nawet fotki te same. Panowie macie jakiś kryzys twórczy?

  • Frendzel pisze:

    To Prima Aprilis? Panowie, kiedy ja to przeczytam 😀

Miejsce na Twój komentarz

*