Po noclegu w Kargil zaczęliśmy szukać transportu na dalszą część trasy. Porzuciliśmy busa, którym przejechaliśmy pierwszy odcinek, chcieliśmy podzielić pozostałą drogę na raty, zatrzymać się w kilku wioskach z buddyjskimi klasztorami, wyluzować po zeszłych wrażeniach.
Czytaj pierwszą cześć relacji z przejazdu na trasie Srinagar – Leh
Przed rozpoczęciem poszukiwania dworca potrzebowaliśmy jeszcze wykombinować trochę gotówki. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu w Kargil znajdował się bankomat. Całe miasto leży wzdłuż dwóch biegnących do siebie równolegle ulic, mimo to, nie łatwo było dojść, w którym miejscu ów bankomat się znajduje. Wreszcie w jednym z zaułków udało się wypatrzeć otoczone chmarą zniecierpliwionych muzułmanów przeszklone drzwi, za którymi znajdowała się potrzebna nam maszyna. Podeszliśmy bliżej żeby zająć miejsce w kolejce, od razu jednak okazało się, że podobnie jak i na dworach czy w sklepach „instytucja” jednolitej kolejki tutaj nie obowiązuje. Bankomat był nieustępliwie oblegany, i to już nie, że każdy starał się przepchać, aby wywalczyć trochę więcej przestrzeni, ale ci, którzy mieli dalej, podawali po prostu swoje karty osobom stojącym bezpośrednio przy maszynie, dyktowali im swój PIN i sumę jaką należy wybrać. Sami nie mieliśmy aż tak wielkiego kredytu zaufania do nieznajomych więc swoje trzeba było niestety odstać.
Wyobraziłem sobie zawody w wybieraniu pieniędzy z bankomatu: Europejczycy kontra mieszkańcy Himalajów. Nasi stojący w kolejce jeden za drugim, w bezpiecznej odległości, tamci w niekontrolowanym szturmie wykrzykują liczby i kwoty. Olimpiada była by ciekawsza.
Dalej poszliśmy szukać dworca. Dworzec okazał się niczym innym jak sznurem mini busów ustawionych na poboczu drogi wylotowej. Przepytaliśmy z kilkunastu kierowców dokąd jadą, o której godzinie i za ile. Potem przepytaliśmy ich jeszcze raz aż w końcu znaleźliśmy tego właściwego, który jedzie do Mulbekh, małej osady położonej 40 km dalej, do której czasem ktoś zagląda by zerknąć okiem na bezbłędny buddyjski klasztor położony na ogromnej skale królującej nad pozostałymi zabudowaniami. Kupiliśmy bilety i czekaliśmy na odjazd. W międzyczasie rozpoczęło się obładowywanie busa. Na dach powędrowały gazowe butle, drewniane kłody i inne szpargały. Jeden z pasażerów uparł się, że ulokuje obok tego także swoją kozę. Koza pewnie też by wolała i byłoby to oczywiście lepsze dla jej zdrowia psychicznego.
– Bartek, co to mi tak beczy za plecami ? – zapytał później Patryk z ostatniego rzędu siedzeń.
Trafiło się biednej miejsce w luku bagażowym.
Nadeszła godzina odjazdu. Trafiły nam się miejsca dokładnie na przeciwko siebie, mnie ulokowano na prowizorycznej kozetce za plecami kierowcy twarzą do środka, a Patryk usiadł pół metra przed kozą. Regulaminowo nasz mini bus mieścił 30 osób, lecz przystosowany był do przewozu znacznie większej ilości osób. Zanim dobrze nabraliśmy prędkości i wyjechaliśmy z miasta dołączyło do całej hałastry jeszcze ze 20 głów. Ktoś się tłumaczy, że tylko 3 kilometry, 7 letnie dzieciaki, które właśnie skończyły szkołę i słabo szło im łapanie stopa do domu także zgrabnie zameldowały się na pokładzie, zaraz za nimi kilka eleganckich kobiet – nie sposób przecież im odmówić. I tak nagle, znienacka w pojeździe podróżowała nas już pięćdziesiątka. Zrobiło się więc dość ciasno i co niektórym brakowało przestrzeni. Siedzący obok mnie dziadzio bez wahania rozłożył promieniście swoją żylastą rękę na moim lewym kościstym kolanie i zasnął. Poczułem się fajnie, nie żebym lubił, gdy starsi Panowie obmacują się po nogach, ale to było dla mnie takie budujące – prawdziwe uczucie podróży gdzieś tam hen, za górami za lasami. Oparłem się na jego barku i tak spaliśmy razem do póki nie dostrzegłem kobiety mającej problem z siedzeniem na zaworze butli gazowej i nie postanowiłem zamienić się z nią miejscami. Aż w końcu dojechaliśmy do Mulbekh.
Wysiadając w takim miejscu z przeładowanego, dusznego busa można poczuć się dziwnie zakłopotanym kompletną beztroską i z czystym sumieniem tracić czas na żucie wysuszonych słomek. Na pierwszy rzut oka jest pole, kilkadziesiąt glinianych domków, ogromna skała z klasztorem na górze, sklep z gumami, mydłem i papierosami oraz pensjonacik. Wszystko to w jednej z księżycowych dolin, których zbyt wielu na kuli ziemskiej nie mamy. Wystarczy spojrzeć na zdjęcie.
Podeszliśmy te 200 metrów pod górkę do klasztoru – okazał się być w remoncie. Było to jednak pierwsze nasze zetknięcie się z buddyjskim klasztorem – nieśmiałe zaglądanie za każdy róg czy może zaraz nie spotkamy jakiegoś mnicha, który być może pozwoli nam tu zostać na kilka dni i czegoś nas nauczy. Nie udało się. Grzecznie zeszliśmy do osady i pomaszerowaliśmy do pensjonaciku.
A tam dostaliśmy najprzytulniejszy pokój w jakim kiedykolwiek przyszło mi spać. Przestrzenny, dach podtrzymywany przez trzy masywne, świeżo zaimpregnowane krokwie. Gołe ściany miały w sobie kilka prostopadłościennych wnęk, a w nich prawdziwe, autentyczne nakrycia głów buddyjskich lamów. Wielkie łóżko ze stertą koców stało w rogu po przeciwległej stronie starej, niskiej drewnianej ławy. Przez jedyne okno widać było pokonaną dotychczas trasę i nieznane szczyty. Prądu brak, jeszcze raz gadamy o tym jak tu przyjemnie przy żółtym blasku niewielkich świeczek.
Był już fragment pokonany busem, mini busem, przyszedł czas na łapanie stopa. Po trasie przewalało się mnóstwo tęgich cystern i ciężarówek – właśnie na takie coś postanowiliśmy zapolować.
W Lamayuru nie było zbyt kolorowo. Mnie się dość solidnie pochorowało, przez dwa dni wyłaziłem z łóżka jedynie do kibla, a Patryk ćwiczył cierpliwość robiąc przy okazji w wiosce mały rekonesans czego efektem jest tekst Dont be Gama in the land of Lama. Chcieliśmy już jak najszybciej dojechać do Leh i zacząć przygotowania do wspinaczki na Kang Yatze, ale nie wszystko poszło tak jak to sobie zaplanowaliśmy. Lokalnych autobusów przejeżdża dziennie przez Lamayuru dwie sztuki, ani jeden, ani drugi nawet się nie zatrzymał. Wszystkie były zapełnione. Okazało się, że w okolicach Leh znajduje się teraz Dalajlama i wszyscy jak jeden mąż zjeżdżają się aby posłuchać jego wykładu. Nie pozostało nam nic innego jak wrócić do stopowania. Długo nie trzeba było się trudzić, z czymże znowu złapaliśmy zamuloną ciężarówkę i ponownie 60 kilometrów pokonaliśmy w 6 godzin. Co śmieszne nie zrozumieliśmy się do końca z kierowcą – miało być za darmo i do Leh, a zostaliśmy wyrzuceni przy jakiejś potężnej jednostce wojskowej z żądaniem zapłaty.
Ostatni odcinek trasy przejechałem już ledwo żywy. Nie było żadnego busa, ruch był zerowy. Za drakońską sumę (2x większą niż normalnie płaci sięna tym odcinku) władowaliśmy się do prywatnego vana i dotarliśmy do Leh. Cała droga ze Srinagaru zajęła nam 5 dni, a to niespełna 500 km. To było chyba więcej niż przejechałem wszelkimi innymi środkami transportu przez całe dotychczasowe życie. A podobnych tras czekało nas jeszcze przynajmniej kilka. Vivat niebezpieczne drogi, vivat stare autobusy.
[fb-like]
czapki z głów, 5 i pół godziny przy TAKIEJ muzyce…