Skip to main content
search
0
Beskid Niski, Bieszczady, Ziemia Lubelska, Podlasie, Ziemia Suwalska, Mazury, Warmia i wreszcie ujście Wisły. Góry, wyżyny, równiny, lasy, doliny rzek, jeziora, polodowcowe moreny. Drewniane chaty, świątynie, bezludne przestrzenie, połoniny, brunatne pola, dzika przyroda, cisza… Kolejna podróż przez wschód Polski jest już za mną. 

Minęły trzy lata odkąd zacząłem realizować projekt „Polska B?„. Po wielu krótszych i dłuższych wyjazdach do wschodnich województw wreszcie udało mi się zorganizować podróż, której trasa przebiegała dosłownie od stóp aż do głowy całej wschodniej Polski. Z jednej strony było to wyzwanie pod kątem fizycznym i logistycznym; pokonanie o własnych siłach trasy liczącej ponad 1500 km wymagało odpowiedniej kondycji i porządku, z drugiej taka forma podróży daje zupełnie inną intensywność; codziennie nieuniknione jest starcie z feerią skrajnych emocji, wywoływanych na przemian stanami rodzonymi przez wysiłek i piękno krajobrazu. Celem całego przedsięwzięcia było odwiedzenie najciekawszych miejsc wschodniej Polski za jednym zamachem. Część z wybranych miejsc widziałem już wcześniej, niektóre jechałem zobaczyć po raz pierwszy. Zależało mi na umieszczeniu ich na jednej trasie nie bez powodu.  Każda podróż we wschodnie regiony to dla mnie bardzo duża dawka emocji. Wiąże się z odkrywaniem tożsamości miejsc, w których odnajduję swoje pochodzenie. Wcześniej wyjeżdżając doraźnie mogłem pojawiać się w tym świecie tylko na chwilę. Oglądałem go fragmentami. To tak jakbym wchodził na ogromną wystawę, ale za każdym razem zatrzymywał się tylko przy jednej wybranej gablocie i po jej obejrzeniu wracał do domu. Tym sposobem zobaczyłem wiele ekspozycji i eksponatów, ale temu zwiedzaniu brakowało klucza, chronologii, brakowało w nim kontekstów, kontinuum, ciągu przyczynowo-skutkowego, możliwości obserwowania zmian. Decydując się na podróż przez cały wschód dałem sobie szansę obejrzenia wielu gablot w wybranej przez siebie kolejności, podczas jednej tylko wizyty. A przy okazji mogłem też zobaczyć, co się kryje w przestrzeniach pomiędzy nimi. Różnica zatem kolosalna. Przede wszystkim w sposobie, w jakim odbiera się wszystko to, co po drodze stanowi cel.

Spis treści

Z Uścia Gorlickiego do „Mewiej Łachy”

Trasa, którą opracowałem prowadziła od Uścia Gorlickiego po Rezerwat Przyrody „Mewia Łacha” nad Bałtykiem. Od początku do końca zaplanowałem ją skrupulatnie. Czułem się z tym dość nieswojo, bo przygotowując absolutnie każdą ze swoich poprzednich podróży zostawiałem przypadkowi uchyloną furtkę, a teraz konsekwentnie zamierzałem zrealizować założenia. Zaplanowałem ją także w zupełności po swojemu. Nie chciałem korzystać z przygotowanych szlaków. Choć mamy ich bardzo gęstą i atrakcyjną sieć, w tym wypadku liczyła się tylko i wyłącznie moja autorska wariacja. Realizowanie własnego pomysłu wiąże się nierozłącznie z pisaniem niepowtarzalnej historii, a poczucie unikalności to w podróży rzecz nie do przecenienia. Trasę ułożyłem tak, by podróż pozwoliła mi się wczuć w charakterystyczne dla każdego z regionów elementy. Szkicując ją nie uniknąłem dylematów. Zaplanowanie niektórych odcinków był bardzo problematyczne. Do tego stopnia, że do rangi sztuki urosło dla mnie dokonywanie wyborów z serii: czy jechać przez sosnowo-brzozowe królestwo Roztocza, czy może jednak przez pasmo zapomnianych cerkwi powiatu hrubieszowskiego? Podejmowanie decyzji dotyczących ostatecznego kształtu trasy było dobrą zabawą, aczkolwiek niepozbawioną goryczy, wynikającej z konieczności odrzucania opcji, które były nie mniej ciekawe, niż te, które ostatecznie ustaliłem.

Oto trasa:

Trasa podróży przez wschodnią Polskę

Zacznę od początku i od końca, bo to dla mnie zawsze istotne gdzie się podróż kończy a gdzie się zaczyna. Wystartowałem z Uścia Gorlickiego. Miejscowości leżącej nad największym zbiornikiem wodnym w Beskidzie Niskim – jeziorem Klimkówka. Start znad jeziora miał być namiastką tego, co czekało na finiszu. Czyli Bałtyku. Uście jest także największą miejscowością na szlaku pierwszego etapu podróży. Wędrowałem więc do coraz to mniej zaludnionych miejsc. Od dużego, do coraz mniejszego. Można więc powiedzieć, że wędrowałem wgłąb Beskidu Niskiego. Rezerwat „Mewia Łacha” to natomiast fragment plaży przylegający bezpośrednio do ujścia Wisły od zachodniej strony rzeki. Czyli pierwsze „terytorium za granicą”. Za granicą krainy, po której ta podróż się odbywała. Namacalny koniec. Jeśli chodzi o kierunek: podróżowałem z południa na północ, również dlatego, żeby na końcu mieć wrażenie dotarcia. Pewność, że dalej jechać się już nie da. A o takie bardzo łatwo nad morzem, gdzie dalej posunąć się jest już zupełnie trudno. A przynajmniej nie rowerem.

Powyższa mapa przedstawia dokładną trasę mojej podróży. Nie umieściłem w niej jedynie niewielkich objazdów, gdy z różnych powodów minimalnie z niej zjeżdżałem. Jest na niej zaznaczony wyłącznie przebieg trasy. Bez wyszczególnienia najistotniejszych miejsc. O tym na końcu.

A teraz w kilku słowach o tym, jak ta podróż przebiegała i na czym skupiałem się w jej poszczególnych etapach.

Etap pieszy. Beskid Niski i Bieszczady

Pierwszy etap podróży, przez Beskid Niski i Bieszczady odbyłem pieszo i autostopem. W Beskidzie Niskim wędrowałem przede wszystkim przez doliny, w których kiedyś kwitły łemkowskie wsie a pomiędzy nimi, po niewielkich wzniesieniach i łagodnych pasmach. Skupiłem się na drewnianych cerkwiach i kulturze Łemków. To Łemkowie są najważniejszym ogniwem tworzącym charakter Beskidu Niskiego.

W Bieszczadach natomiast chciałem przede wszystkim… Bieszczadów w ich klasycznym wydaniu. Głuszy, krzywo zwierciadlanego humoru, szczypty ludowej sztuki, widoków z szeleszczących połonin. Główne szlaki Bieszczadów znam bardzo dobrze, więc drogę poprowadziłem w ten sposób, by znane odcinki przepleść z czymś zupełnie nowym. Tak trafiłem do Łupkowa i na szlak graniczny. Zakończyłem w Ustrzykach Górnych. Tam, gdzie zwykłem wędrówki po Bieszczadach rozpoczynać.

Nie miałem potrzeby żeby koniecznie, za wszelką cenę, całe góry przejść. Odcinki, które pokrywały się z drogą szybkiego ruchu przejechałem dla własnej wygody stopem. Żadna to przyjemność iść kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż asfaltówki.

Rowerem. Podkarpacie i Ziemia Lubelska

Od Jarosławia zaczynając podróżowałem już rowerem. Najpierw przejechałem przez północno-wschodnie Podkarpacie, gdzie postawiłem na odwiedzanie miasteczek. Oleszyce, Lubaczów i wspomniany Jarosław. Nie są to miejscowości na tyle urokliwe, by co weekend mogły przyciągać turystów jak chociażby Kazimierz Dolny, ale jeśli się w nich trochę „pogrzebie” to okaże się, że mogą one urosnąć do rangi miejsc, do których chętnie się powraca. Ten rejon to także miejsce aktywności słynnych kamieniarzy z Brusna. Mieli w tej podróży swój osobny wątek.

Kierując się dalej w stronę Hrubieszowa ponownie skupiłem się na cerkwiach, choć naturalnie były to już zupełnie inne świątynie niż te z Beskidu Niskiego. Chłopiatyn, Żniatyn i mój ulubiony Korczmin. W te okolice naprawdę mało kto się zapuszcza.  Patrząc na ten fragment Polski wiele osób mówi, że tam nic nie ma. Mówią tak jednak wyłącznie ludzie, którym brakuje zainteresowania i chęci, by się czegoś dowiedzieć. Już niedługo pomogę im ten smutny fakt przeskoczyć.

W dalszej kolejności odwiedziłem najdalej na wschód położone miasto w Polsce. Miasto-wrota, miasto, w którym przy jednej ulicy spotkamy Staszica, Leśmiana, Prusa i … cerkiew z trzynastoma(!) kopułami. Najlepsze w Polsce piwo. Jeden z ostatnich zakładów czapniczych na ziemi lubelskiej. Drewniane konstrukcje nadające się na prawdziwe rezydencje. Architektura dla koneserów.

I jeszcze Chełm. Chełm jest zbity z niepodrabialnych miejsc i historii. Znakomicie położony. Lepszą lokalizację w bliskiej okolicy ma chyba jedynie Lublin.

Podlasie i Ziemia Suwalska

Z Chełma przeskoczyłem pociągiem do Białej Podlaskiej i znalazłem się w krainie Bugu. Symboliczny moment – przez rzekę przeprawiłem się na rozpoczęcie sezonu promowego. Za Bugiem rozciąga się najbardziej semantycznie intrygujący na wschodzie obszar. Zaczyna się od Wysoczyzny Drohiczyńskiej. Koski-Wypychy, Kłopoty-Stanisławy, Miodusy-Pokrzywne, Twarogi-Mazury, Koce-Schaby, Niemyje-Ząbki… Nazwy miejscowości stanowiłyby doskonałe tło scenariusza do ziemiańskiego science-fiction. Ich genezy wcale nie są jednak aż tak bardzo fantastyczne.

Oprócz rozkoszowania się klasycznym podlaskim krajobrazem, czyli malowanymi okiennicami i nieskrępowaną zielenią, zawitałem do kilku miejsc, których znajomości bardzo mi brakowało. Choroszcz, Muzeum Ikon w Supraślu, Sokółka, meczet w Bohonikach. Przez Narew i Biebrzę niestety tylko przefrunąłem. Dobrze było je chociaż musnąć. Rzeki i ich ekosystemy są dla polski wschodniej tak ważne jak makaron dla kucharza specjalizującego się we włoskiej kuchni.

Na północy rozpoczyna się rowerzystów ziemia obiecana. Jeszcze przed Suwałkami ukształtowanie terenu przyjmuje formę falistości i wybrzuszeń. Krótkie, ostre lub łagodne podjazdy, szutrowe drogi, przestrzeń.. Którędy się nie pojedzie, wrażenia jak z przejażdżki do sąsiada, o tam, za górkę… Krajobraz to esencja północno-wschodniego różka Polski. Za Suwałki jedzie się patrzeć jak falują wzgórza.

Mazury i Warmia

Tak samo wyglądał pierwszy odcinek, jakim jechałem przez Mazury. Z czasem jednak pagórkowatość wytłumiły jeziora. Interesujące w krajobrazie Mazur są kompleksy mostów kolejowych. Najpopularniejszy w Stańczykach jest umiarkowanie rozpoznawalną atrakcją, ale są jeszcze dwa, które pozostają z grubsza anonimowe. Warmię i Mazury znałem najsłabiej ze wszystkich regionów wschodniej Polski. Ten fragment podróży był obfity w mnóstwo nowinek. Świetnie się czułem jeżdżąc na przykład drogami wzdłuż których biegły aleje starych drzew, które stanowią jeden z filarów estetyki Warmii i Mazur.

Szybko przypadły mi do gustu warowne miasta Warmii. Reszel, Kwidzyn, Lidzbark Warmiński, Orneta. Sprawiają wrażenie świetnie zorganizowanych, silnych, gdzieniegdzie nawet wystawnych. Mają własny kolor, a ich wspólnym mianownikiem jest ład i porządek. Przejeżdżając przez nie w ostatnich dniach podróży sporo myślałem o tym, jak bardzo różni się warmiński krajobraz miejski, od tego który towarzyszył mi na początku drogi.

Koniec

Czuję satysfakcję z powodu przebycia takiego szmatu drogi o własnych siłach. Jednak niecodziennie pokonuje się Polskę wzdłuż. Forma rowerowa i piesza jest też pod kilkoma względami wyjątkowa. Tempo marszu i jazdy na rowerze pozwala na przyglądanie się wszystkiemu z bliska. Zarówno w sensie fizycznym jak i zmysłowym. Żadna szyba ani kompozyt nie odgradzał mnie od mijanej przestrzeni. Cały czas miałem wszystko na wyciągnięcie ręki. I ja na to wyciągnięcie ręki również byłem.

Taki styl kosztuje nieco siły, ale dzięki niemu pamiętam także każdy przebyty kilometr. Jadąc samochodem, motocyklem czy pociągiem krajobraz przemyka przed oczami. Natomiast rejestruje się, gdy podróżujemy pieszo czy rowerem. Fantastycznie jest móc wrócić myślami, dajmy na to, do tego co było między Wilsznią a Smerecznem, albo w szczegółach przypomnieć sobie jak wygląda linia brzegowa jeziora Okmin od wschodniej strony. W ten właśnie sposób miejsca, po których podróżujemy, wchodzą w krew. Można je przywołać o każdej porze dnia i nocy. Niemalże w statycznej formie.

Sam finisz, mam na myśli fizyczne ukończenie trasy, dotarcie do jej kresu stanowił bardzo surrealistyczne wrażenie. Ostatnie kilkaset metrów to zabawa w podchody i delikatnie nerwowe roztrząsanie ile to jeszcze zostało. Przez ten las to będzie jakieś sto pięćdziesiąt metrów, później przebrnąć przez wydmę to jeszcze sto… Dostałem jakiegoś dziwnego kopa, by jak najprędzej się tam znaleźć. Jak koń, który pędzi do domu, gdy zapada zmrok. Gdzie indziej w głowie trwała walka czy aby na pewno warto kończyć, czy może lepiej nie, choć przecież brak dojechania do wyznaczonego punktu również będzie oznaczał koniec podróży. Wreszcie, kiedy się do ostatecznego punktu dociera, miejsce w którym się on znajduje nabiera specjalnego znaczenia. To już nigdy więcej nie będzie przypadkowy fragment plaży, czy nawet zjawiskowy rezerwat. Stanie się on symbolem zakończenia czegoś ważnego, zwieńczeniem trasy pełnej uniesień i zachwytów, podsumowaniem krótkiego, acz znakomitego życiowego epizodu. Śmieszne, że to wszystko istnieje tylko w wyobraźni podróżującego i jest zależne wyłącznie od własnego przekonania, że się poprzez dotarcie do wskazanego miejsca faktycznie coś si e ukończyło. Bo fizycznie ja przecież wcale się stamtąd do domu nie teleportowałem. Ani się we mgle nie rozmyłem. Musiałem, po dwudziestu słodkich minutach spędzonych na „Mewiej Łasze” wsiąść na rower, dojechać kilkadziesiąt kilometrów do stacji kolejowej i resztę dnia spędzić w pociągu. Czyli de facto wciąż jeszcze byłem w podróży. Ale od tego momentu to już nie była ta sama podróż.

I co dalej?

Wszystko, co działo się przez ten niepełny miesiąc było niesamowitym przeżyciem pełnym przygód i emocji, lecz głównym jej celem było zbieranie informacji. Postanowiłem, że stworzę mapę, na której zamieszczę najciekawsze, najbardziej charakterystyczne miejsca, które w Polsce między Wisłą a Bugiem warto odwiedzić, żeby być z nią lepiej obeznanym. Nie tylko takie, na widok których robimy „wow”, szczęka opada i ręka świerzbi w poszukiwaniu aparatu fotograficznego, ale raczej te świadczące o tożsamości i walorach regionu. Często jeden aspekt łączy się z drugim, to prawda. Lecz nie zawsze. Taki więc przyjmę klucz. Każde z miejsc opiszę pod kątem historycznym i praktycznym, z domieszką własnych przemyśleń i wrażeń. Kładąc nacisk właśnie na przemyślenia i wrażenia. Liczę, że powstanie z tego przydatne źródło wiedzy i inspiracji, które promować będzie podróżowanie po wschodniej Polsce.

Pierwsze kwiatki pojawią się początkiem przyszłego tygodnia.

Dołącz do dyskusji! 11 komentarzy

Miejsce na Twój komentarz

*