Niemalże w samym czubku Północnych Indii, po jego zachodniej stronie, w bujnej i zielonej Kotlinie Kaszmiru leży stolica regionu – Srinagar – ośrodek kulturowy muzułmanów, miejsce z którego rozchodzi się echo wszystkich konfliktów religijno-etnicznych prowincji. Po drugiej stronie tego dziubka, na wschodzie, dzieje się coś zupełnie innego. Tam, najważniejszym miastem pustynnego, surowego Ladakhu jest Leh zamieszkiwany głównie przez buddystów, napęczniały tybetańskim charakterem. Te dwa odmienne miasta, ostoje różnych tradycji, krainy geograficzne o osobliwych kolorytach, miejsca życia zupełnie niepodobnych do siebie ludzi oddziela od siebie potężne, nieprzyjazne pasmo Himalajów. Łączy je natomiast szalona, szalenie niebezpieczna i zdradliwa droga prowadzące przez ich trudno dostępne przełęcze. Przejechać przez nie znaczy nieźle się zabawić, ale też trząść przy tym portkami. Siedząc w skromnym pokoiku naszej mieszkalnej łódki tak właśnie myślałem o tym, co rozpocząć się miało nazajutrz o ósmej rano.
Wstaliśmy. Nie trzeba było nastawiać budzika, organizm zaprogramowany myślowo dzień wcześniej sam wiedział kiedy skutecznie zasygnalizować porę wygramolenia się spod kołdry. To taki rodzaj emocji jaki towarzyszy człowiekowi przed maturą, pierwszym egzaminem na studiach, lanym poniedziałkiem za gówniarza, wyjazdem na wycieczkę klasową. Każdy zna to uczucie. Budzisz się i wiesz, że nie ma czasu na ociąganie się. Zbieramy się sprężyście. Przed nami pierwszy odcinek trasy jakich na co dzień się nie przejeżdża – droga ze Srinagar do Leh liczy sobie około 410 kilometrów i jej przejazd autobusem trwa (nie licząc przerwy na nocleg) jakieś 20 godzin. Dziś planujemy dojechać do miejscowości Kargil, położonej na 3000m .n.p.m. liczącej 7 tys. mieszkańców znajdującej się mniej więcej w połowie drogi. Wychodzimy.
Srinagar jest miastem liczącym około 1 mln mieszkańców, a dworzec autobusowy prezentuje się jak podwórze cygańskiego dworku. Losowo poustawiane, zardzewiałe pojazdy, dzikie kłęby kurzu, brak stanowczego ogrodzenia i mnóstwo ludzi. Organizacja dworca przypominała za to funkcjonowanie polskiego placu budowy. Pracownik z naciągniętą na twarz przeciwpyłową maską obsługiwał jednocześnie trzy kolejki, a bezczynnie siedzący kilka metrów za nim towarzysze pilnie doglądali jak mu idzie. Eskapada zaczęła się więc już w momencie podchodzenie do kasy po bilety. Trzeba było się przedrzeć przez gąszcz wrzeszczących tubylców, którzy prędzej dogadają się co do przyszłych losów Kaszmiru niż zrozumieją, że kolejka to jeden rząd. Każde „Ale Pan tu nie stał!” pęka bezdźwięcznie jak mydlana bańka. I właśnie bardzo dobrze. Kultury różnią się od siebie nawet tym, jakie formacje przybierają ludzie stojący do kasy. Tu przypomina to raczej tłum próbujący wydostać się z zamkniętego na cztery spusty palącego się budynku aniżeli leniwego wężyka, w którym od czasu do czasu ktoś ze zgrozą pod nosem cedzi przez zęby „kurwa, ile jeszcze?”. Orzeźwiający powiew chaosu z samego rana.
Spółki odpowiadające za transport publiczny w Północnych Indiach nie organizują przejazdów. One wysyłają klientów na eskapady. Szczególnie tych białych, pojawiających się na tej trasie pierwszy raz, którzy coś tam przeczytali w przewodniku, że taka trasa jest i warto się przejechać. Właśnie takich jak ja i Patryk. Zresztą czy warto czy nie – innej drogi na wschód nie ma, bo innej drogi ze Srinagaru do Leh po prostu być nie może.
Wsiedliśmy. Zajmując miejsce w dogorywającym busie nie myśli się o destynacji albo o tym jakiej muzyki słucha z mp3ki współpasażer, a o tym czy dojedziemy dzisiaj, czy nie odpadnie koło, czy koza schowana w bagażniku razem z naszym plecakiem zażyła Aviomarin i nie popuści dziś na nasz dobytek. Podróż będzie trwała przynajmniej z 10 godzin więc jest sporo czasu aby rozglądnąć się po autobusie. Wycieczka przez te Himalajskie przełęcze, jedną z najgroźniejszych tras na świecie, to jednak nie przejazd miejskim z osiedla do centrum więc naturalnie zaczyna się zwracać uwagę na otaczające twarze. Z kim przyjdzie wielokrotnie obijać dupę o twarde siedzenia przy każdym wjeździe w większą dziurę? Który będzie mnie irytował przez pół trasy przeciągając podniecone ładnym wiodkiem „amaaazing!”? A może to ja będę denerwował wszystkich brakiem zaangażowania w rozmowie? Kim w ogóle są Ci ludzie, skąd się tu wzięli? Automatycznie tworzą się w głowie portrety współtowarzyszy, mózg przyczepi się do każdego. Bez znaczenia czy się poznamy czy nie, czy zamienimy choć jedno słowo. To są ludzie, z którymi pojadę autobusem relacji Srinagar – Leh i tyle wystarczy żeby zapamiętać ich na bardzo długo.
Ruszyliśmy. Bardzo powoli opuściliśmy rejon miasta. Czułem, że nasz autobus, nasza ekipa jest lepsza niż pozostałe kursy wyjeżdżające tego ranka ze Srinagaru. To my jedziemy na podbój tej najtrudniejszej trasy, nas czeka najbardziej wymagający przejazd, ich kierunki są na pewno łatwiejsze, pozbawione tak ryzykownych odcinków i tak niepewnej sytuacji na drodze. Na pokładzie większość stanowili jednak miejscowi, jedynie na kilku białych twarzach dało się przeczytać zmieszanie i niepewność. Bus wspinał się początkowo niezauważalnie. Pierwszy odcinek trasy, początkowe kilkadziesiąt kilometrów rozczarowywały. Kolejni miejscowi wysiadali, a my nie zrobiliśmy jeszcze nawet 300-400 metrów w pionie. Gdzie do cholery te przełęcze? Gdzie te nerwy i obsuwające się kamienie?
Kierowca przyspieszył zauważalnie. Przeganiał tuziny cystern i ciężarówek nie raz mając za nic czy coś wyjedzie z naprzeciwka zza zakrętu czy nie. Klakson, klakson, jeszcze raz klakson i gaz do dechy. Ogłupiająca hinduska muzyka przetacza się po nas jak walec drogowy miażdżąc wszystkie logiczne myśli już w zarodku. Do tego wtóruje mu kilku lokalnych pasażerów urozmaicając akompaniament własnymi przebojami puszczanymi z komórek. Znowu wyprzedzamy. Tym razem pięć cystern na raz. Przepaść po prawej robi się coraz bardziej stroma, widać, że samochody przestają tu jechać, a zaczynają się toczyć. Ale nie my. Jedziemy jak radiowóz na sygnale, wszyscy winni nas przepuszczać. Kierowca wiezie przecież ludzi a nie cegły czy paliwo. Tyle, że dokąd nam tak śpieszno?
Przed nami już najważniejsza przełęcz. W dole przestrzenna dolina a w niej obóz wojskowy. Kolejka do przejazdu na drugą stronę pasma jest długa jak ciąg TIRów za starych czasów na polsko-ukraińskich granicach. Stan drogi jest fatalny. Dziurawa piaszczysto-ziemista płaszczyzna wije się niepewnie na sam szczyt góry wyrastającej na przeciwko. Ruch jest ospały i trwa jakby na siłę. Ciężarówki wspinające się na przełęcz wyglądają jak jeńcy niechętnie i przymusowo maszerujący w jednej kolumnie. Gdzieś w środku my. Teraz zrozumiałem, kierowca spieszył się, żeby zająć miejsce w kolejce jak najszybciej. Wcześniejsze 60 kilometrów przejechaliśmy w naprawdę dobrym tempie, teraz następne 5 będziemy żyłować przez 5 lub 6 godzin.
Pełzniemy. Pierwsza nawijka pokonana dość szybko. Za nią trasa robi się bardziej stroma, maszyny starych wysłużonych ciężarówek TATA nie radzą sobie gładko z wymagającym odcinkiem. Stoimy. Może ruszymy za 5 minut, może za godzinę. Kto to wie. Droga jest bardzo wąska i cherlawa, ci jadący z naprzeciwka muszą się sporo pogimnastykować żeby niechcący nie skrócić sobie drogi na dół. Dookoła piach i nagie skały, choćby kilkumetrowy ruch unosi już w powietrze tabuny pyłu co zmusza nas do szczelnego zamykania wszystkich okien. Typowy dla tego miejsca gorąc powoduje dylemat czy otwierać czy jednak pozostawić zamknięte. Jedziemy bardzo powoli, choć gdy tylko nadarzy się nawet najmniejsza okazja kierowca stara się przesunąć busa o kilka pozycji do przodu. To co dla mnie jest szaleństwem dla niego jest pracą. Co chwile przystajemy, non stop ktoś z przodu ma problem z samochodem. Pomaga ustawione wzdłuż drogi wojsko. Zbliżamy się już do ostatniego odcinka przed przełęczą, pozostało nam jeszcze minąć samochód, który zapadł się trochę w szczelinę wydrążoną przez strumyk. Poczekaliśmy godzinę, nasz bus ruszył z werwą, jakby zmęczony męczącym czekaniem. Tylne prawe koło przy, którym siedziałem zatańczyło nad przepaścią, odwróciłem szybko wzrok i instynktownie złapałem mocno blaszanej rurki obok mojego siedzenia. Rozbawiła mnie ta nagła reakcja organizmu na zagrożenie życia. Od tego momentu miałem już dosyć, chciałem tylko dojechać na przełęcz i zostawić tę mozolną walkę innym, niech oni sobie tam spadają w te przepaście i czekają pół godziny żeby przejechać 20 metrów. Ja już nie chcę. A ostatni fragment nie był przyjazny. To już nie była droga, to były piaskowe muldy. W ogóle nie czułem żadnej stabilizacji, wszystkie moje punkty odniesienia uciekały rozproszone podskakiwaniem busa to na lewo to na prawo. Czułem, że przepaść w dole tylko zaciera na mnie ręce. Kilkaset ostatnich metrów przejechaliśmy w 3 może 4 minuty, dla mnie trwało to pół dnia. Jest przełęcz. Przejechaliśmy! I praktycznie zero zjazdu w dół! Płasko na górze. To tak jakbyśmy po prostu wjechali na stromy schodek dla gigantów.
Napięcie szybko się rozładowało. Kolejne 3 godziny krętej i wciąż niepewnej drogi nie zrobiły już żadnego wrażenia. Został tylko śmiech z własnego dramatyzmu. Przez większość czasu nawet nie myślałem dokąd ja tak właściwie jadę. Uczestniczyłem w spektaklu pokonywania himalajskiej przełęczy i zaangażowałem się tak bardzo, że zapomniałem o całej reszcie. Późnym wieczorem dojechaliśmy do Kargil. Wyszliśmy z autobusu jakbyśmy czegoś dokonali. A przecież przez większość czasu siedzieliśmy wetknięci w fotele z przerażeniem w oczach (przynajmniej ja, Patryk cwaniakował, że się nie boi, ale mu nie wierzę). Teraz to już nie ważne. Mamy całą noc żeby odetchnąć. 3000 .n.p.m., niebo pełne gwiazd, miasto zamknięte z 4 stron naturalną barierą skalistych, pustynnych gór. Przewijam jeszcze w głowie cały przejazd. Nie oddałbym tego za przelot samolotem. Nazajutrz zmienimy środek transportu i zobaczymy co dalej. Pierwsza część trasy za nami.
[fb-like]