Skip to main content
search
0

Po wizycie w Hawlerze zostałem sam. Jeżdżąc autostopem w pojedynkę łatwiej o bliższy kontakt z ludźmi, częściej zdarza się, że ktoś poświęci ci więcej uwagi, samotność budzi w obcych większe zainteresowanie. Objeżdżając leżące na południowym-wschodzie jezioro Dokan czy wracając już do domu przytrafiło mi się kilka zaskakujących spotkań. Śmiesznych, strasznych, pouczających, przyjemnych. Zacznijmy od tego strasznego.

Spis treści

Pukanie do namiotu

Z Hawleru chciałem wyjechać stopem. Miasto ma dość prosty i przejrzysty układ, lecz by dotrzeć do miejsca na wylotówce, z którego można coś złapać trzeba przejść spory kawałek. Szedłem aż zapadł zmrok, stwierdziłem, że nie ma co łapać i ciemku i rozłożyłem namiot kilkanaście metrów od drogi, między drzewami. Na tym odcinku po obu stronach drogi rozciągały się szerokie pasy zieleni, nie było kłopotu żeby wygospodarować kawałek gruntu pod mój przenośny dom. Noc była bardzo gorąca, przed snem wypiłem dla ochłody dwa piwa, które kupiłem w monopolowym przy drodze, rozmyślając w jak zabawnej sytuacji się znajduję i gdzie skończę dzień nazajutrz. Ułożyłem się w namiocie, śpię. Nie wiem po jakim czasie, ale mix szmerów i przecinającego moje dormitorium światła lekko mnie wybudził. Zanim zdążyłem zorientować się, że coś się dzieje blask latarki oświetlał ruchliwie wnętrze namiotu. Nie za bardzo zwróciłem uwagi na tę jasność, zaspany nie zareagowałem intuicyjnie tłumacząc sobie, że to pewnie pełnia księżyca albo przydrożne latarnie. Jednak po dwóch sekundach otrzeźwiałem gdy dotarł do mnie bliski dźwięk łapania za namiot. Odwróciłem się gwałtownie jak spłoszone zwierzę, podskoczyłem na dupie i wydałem z siebie pierwotny dźwięk przerażenia. Do namiotu zaglądało mi dwóch mężczyzn, świecąc przy okazji latarką po twarzy. Serce przestało mi bić mocniej gdy dostrzegłem, że ubrani są w mundury khaki, znaczy się są żołnierzami więc byłem pewien, że nie mają złych intencji i nie wydrą mi całego dobytku zostawiając mnie w samych gaciach. To by był dopiero horror, gdybym do najbliższego sklepu z odzieżą musiał się w Iraku dostać w samej bieliźnie. Konsekwencje gorsze niż utrada ekwipunku. Panowie nieproszeni goście zadali kilka standardowych pytań o to skąd jestem i co tu robię i byłem przekonany, że zaraz rozpocznie się nawałnica pytań oczekujących racjonalnych odpowiedzi, a nie tekstów w stylu „Jestem z Polski, jestem turystą”, ale o dziwo, gdy pokazałem im paszport poświecili jeszcze trochę latarką po namiocie i poszli. Później jeszcze słyszałem ich patrolujące okolice kroki, raz czy dwa mnie przebudzili, ale nie było kłopotu z przenocowaniem do ranka. Nocleg pod ochroną. All inclusive! Następnego dnia przeszedłem ostatni zamierzony kilometr mijając posterunek kontrolujący wyjeżdżających z Hawleru. Pełniący służbę żołnierz machnął do mnie, uśmiechnął się i widząc, że jestem spragniony nalał mi szklankę wody. Ten sam, który w nocy odwiedził mnie w namiocie.

Kiedyś pisałem, że pukanie do namiotu przy okazji spania na dziko to musi być strasznie paranoiczna historia, teraz już wiem.

Poeta przy jeziorze Dokan

Po wschodniej stronie jeziora Dokan nie ma nic. Pisząc, że nie ma nic mam na myśli, że jest tylko ogromna równina, na której wschodnim krańcu pionowo wyrastają łyse góry. Równinę przecina jedna droga zahaczająca o dwie czy trzy wioski istniejące na tej trasie. Ruch był więc sporadyczny, ale wbrew pozorom wtedy łatwiej złapać stopa, gdyż kierowcy zdają sobie sprawę z tego, że załatwienie transportu jest uciążliwe. Przy drodze, którą szedłem stał już jeden autostopowicz. Miejscowy Kurd, ubrany w tradycyjny strój, czekał na poboczu z trzeba drewnianymi skrzyniami. Widziałem go z daleka. Zatrzymał się przy nim samochód, widziałem, że towar pakuje na 'pakę’ i sam zaraz wsiądzie do auta. Pomyślałem, że jeśli ktoś się zatrzymał to przecież i mnie może zabrać. Ruszyłem w pogoń, i już Kurd zatrzaskiwał drzwi, już mieli odjeżdżać, 'jedynka’ była wrzucona, ale jeszcze zdążyłem się załapać. Kierowca rozmawiał po angielsku bardzo dobrze, chwilę sobie pogadaliśmy i inicjatywę przejął Kurd, który złapał stopa. Mówił i mówił przez dłuższy czas. Dopiero po dwóch czy trzech minutach jego nieustannego monologu dotarło do mnie, że on recytuje wiersz. Zdania miały rytmikę, poszczególne wersy łączyły się rymami, co strofę padało słowo 'Kurdistan’ więc zapewne był to utwór patriotyczny. Skończył, automatycznie nagrodziliśmy go z kierowcą brawami, a on ucieszył się, że załapałem o co chodzi. Potem wyrecytował jeszcze jeden i wysiedliśmy razem na skrzyżowaniu przy północno-wschodnim rożku jeziora. Od celu dzieliło nas jeszcze z 10 km, postanowiliśmy z poetą stopować razem. Zatrzymał się bus, władowaliśmy do niego skrzynie mojego towarzysza. A ten, korzystając z okazji, że znowu jest audiencja, a nawet większa, recydował dalej swoją poezję energetyzując wszystkich pasażerów. Nikt mi do końca nie wyjaśnił kto to był. Jedni powiedzieli, że to 'crazy man’ inni, że 'local best poet’. Dla mnie do dziś wschodnia strona jeziora Dokan to pomnik Kurdyjskiej poezji.

jez dokan

20 metrów za samochodami pan poeta, wtedy jeszcze czekający na stopa. Zdjęcie zrobione przypadkiem.

Żołnierze za Ranyą

Historia podobna do pierwszej. Wydarzyło się parę godzin po tym jak dojechaliśmy z poetą do Ranyi. Przedostałem się do jednej z wiosek za miastem. Szedłem po zmroku w kierunku gór rozglądając się za najprzyjemniejszym miejscem do rozbicia namiotu. Cisza, spokój, słyszę tylko własne kroki, rozgwieżdżone niebo, przyjemne ciepło, nie taki skwar jak wciągu dnia. Akurat w miejscu, gdzie asfalt przechodził w szutrówkę, drogę zajechał mi terenowy pick-up, z którego zeskoczyło 7 żołnierzy z kałachami. Jak w filmie z cyklu Rambo otoczyli mnie (ale nikt mi lufy do skroni nie przyłożył) i padło pytanie 'What are you doing here?’ Desant wojska muszę przyznać perfekcyjny, zrobił na mnie wrażenie, ani się obejrzałem a nie mogłem bez udzielenia poprawnej odpowiedzi zrobić ani kroku. Może to brzmi groźnie i niebezpiecznie, że się wpakowałem w tarapaty, albo dopuściłem się nadużyć, ale nie, tam wojsko ma takie procedury, kiedy za miasto wychodzi obcy  z plecakiem po zmierzchu to trzeba pojechać i sprawdzić kto to jest. Dlatego też wiedziałem, że sytuacja jest bezpieczna, wystarczy teraz ich tylko poinformować co ja tu robię (znów to samo zadanie 🙂 ) i zaraz będę mógł rozbijać namiocik w pięknych okolicznościach przyrody. Wytłumaczyłem mój podróżniczy casus, lecz żołnierze nie puścili mnie wolno. Kazali wsiąść do samochodu i zawieźli mnie do koszar. Tam już wszystko odbywało się mniej oficjalnie. Żołnierze przedstawili się kolejno i zaprowadzili mnie do pokoju dowódcy. Koszary miały dwa pomieszczenia. Jedno uścielone dywanami, na których siedzieli wojskowi gapiący się w postawiony na cegłówkach duży telewizor, drugie, zaraz po prawej, w którym urzędował komendant za sporym, masywnym biurkiem, zza którego oglądał hinduski film lecący w małym telewizorze stojącym na cegłówkach na przeciwko. Doskonale, pomyślałem sobie. Noc w koszarach będzie na pewno bardzo przytulna, a do tego nadarzyła się okazja by z dowódcą oddziału pooglądać jakieś dzieło hinduskiej kinematografii. Ulokowałem się wygodnie pod ścianą, śledziłem historyczne losy filmowych bohaterów, i niczym adiunkt dowódcy, przyjmowałem co chwilę kolejnych żołnierzy, którzy to chcieli się czegoś dowiedzieć, to coś z plecaka zobaczyć, to czymś poczęstować. Mapa zrobiła spore wrażenie, myślałem, że w wojsku znajomość mapy to rzecz oczywista. Tu jednak moi nowi koledzy w skupieniu szukali na niej swoich rodzinnych miejscowości (poprosiłem ich o to) i przychodziło im to ze sporym wysiłkiem. Po zaciętych partyjkach w kółko i krzyżyk stwierdziłem, że kładę się spać. Razem z zastępcą dowódcy rozłożyliśmy karimaty i śpiwory obok biurka i zasnęliśmy. Rano zrobiliśmy sobie wszyscy razem kilka pamiątkowych zdjęć i musiałem jechać dalej. Dla nich to pewnie też była niezła przygoda, pomyślałem.

zolnierz kurdystan

Z jednym z gospodarzy koszar pod Ranyą.

Człowiek z książki

W Lalisz, jednym z najważniejszych miejsc kultu Jezydów, spotkałem człowieka, którego miałem na zdjęciu w zabranej ze sobą książce.

kurdowie

Niezły przypadek. O Lalisz będzie wkrótce cały osobny tekst.

Milioner

Przedostatni dzień w Kurdystanie. Właściwie to miał być ostatni. Łapałem stopa w kierunku granicy i liczyłem, że jeszcze tego samego dnia opuszczę Irak. Nie sądziłem, że mogą z tym być jakieś problemy, droga z Duhoku do Zakho to bardzo ruchliwa trasa. Patrzę, ktoś do mnie podjeżdża… na wstecznym biegu. Z nowego Land Rovera przez okno woła mnie uchachany od ucha do ucha schludny, krótko obcięty gość:

-Heeey maaan, what are you doing?

-Stopa łapie!

-So, come on!

Nowy kierowca, jak się okazało, minął mnie, ale stwierdził, że coś tu jest nie tak, że nie wyglądam jak miejscowy więc postanowił się cofnąć i zapytać o co chodzi. Do Zakho ani do granicy nie jechał, ale powiedział, że po wizycie w jego firmie może mnie tam podrzucić. Czyli zrobić 60 km tylko po to żeby mnie podwieźć. Z reguły podchodzę mało entuzjastycznie to takich propozycji, ale widać było, że kierowca ma ochotę spędzić trochę czasu ze mną i mi pomóc więc zgodziłem się nie wiedząc co mnie czeka. Zajechaliśmy do wspomnianej firmy. Schludne, chłodne biuro zarządzania budową ogromnego kompleksu mieszkalnego. Przy herbacie posłuchałem jego opowieści o sobie i o tym czym się zajmuje. Gość miał dwie, duże firmy zajmujące się budownictwem i był właśnie w trakcie stawiania dwóch wielomilionowych inwestycji. Jak sam twierdził nie umiał pisać, ani czytać, pochodził z bogatej rodziny, ale nigdy nie żerował na jej majątku. 20 lat spędził pracując na Wyspach Brytyjskich, potem wrócił i założył firmę. Teraz ma 7 samochodów, kilka apartamentów w różnych stronach świata i … autostopowicza z Polski na karku. Niesamowite wrażenie zrobiło na mnie to, że między kimś takim, kto ma non stop mnóstwo spraw na głowie, niemniej wrogów i kłopotów na głowie i kieszenie wypchane dolarami, a mną, który szwęda się po zupełnie obcym kraju, z kciukiem wyciągniętym przy drodze i umorusanym plecakiem, jest tak bliska droga do porozumienia i jak wiele wspólnych tematów do rozmowy można znaleźć. W sumie to głównie opowiadał. Gdy wyszliśmy z biura i pojechaliśmy do Zakho opowiadał ile tak na prawdę ma kłopotów przez to, że jest bogaty, nikomu nie może ufać i jest samotny w gruncie rzeczy. To było trochę jak spowiedź milionera, dziwnie się czułem słuchając o Weltschmertzu gościa z kompletnie innego świata. A może właśnie z tego samego? Ludzie chyba w gruncie rzeczy wszyscy są tacy sami, dzielą ich tylko ścianki sztucznie nadmuchanych mydlanych baniek.

W Zakho mój milioner uparł się żebym został w Kurdystanie do jutra. Postanowił zapłacić mi za hotel i obiecał przyjechać nazajutrz (jeszcze raz z Duhoku, 120 km w dwie strony) o 10 i zawieść mnie ostatnie 15 km do granicy. Opierałem się jak mogłem, choć w sumie, nie oszukując, gdzieś tam w głębi miałem ochotę na ten hotel. Za nic jednak nie chciałem żeby przyjechał po mnie na drugi dzień. Finałowo udało mi się jedynie wynegocjować żeby nie płacił mi za taksówkę z granicy do Dyiarbakir (300 km).

Już nie będę się wysilał na opisy tego jaki pokój, a raczej apartament, dostałem w hotelu. Nigdy w czymś takim nie spałem. Spokojnie nadawał się na nakręcenie kolejnej części American Pie albo czegoś podobnego. A na drugi dzień, rano, przyjechał po mnie mój nowy kolega, choć daje sobie rękę i głowę uciąć, że grafik spotkaniami biznesowymi ma wypełniony godzina po godzinie na następne pół roku. Ale chciał mi pomóc, byłem jego gościem. Obiecał, przyjechał.

-„You are my brother!” – powiedział na pożegnanie. Za jakiś czas ma przylecieć do Polski i mamy się zobaczyć. Bardzo chciałbym mu się jakoś odwdzięczyć (choć jak można się odwdzięczyć człowiekowi, który niczego nie potrzebuje?), tym bardziej, że dostałem od niego jeszcze różaniec, który jego znajomy przywiózł z Mekki. Nie pozostaje mi chyba nic więcej jak przekazywać tę energię dalej i działać podobnie wobec innych ludzi.

 

To są niektórzy z moich kolegów, których poznałem w Kurdystanie. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się z nimi spotkam.

 

Dołącz do dyskusji! 3 komentarze

  • Ja przeżyłam taką sytuację śpiąc z koleżanką w wynajętym samochodzie na czymś w rodzaju dzikiego parkingu w Baku. Panowie zapukali do drzwi, my – zaspane i przestraszone – otworzyłyśmy i tłumaczymy, że „turista” (byłyśmy pewne, że zaraz nas stamtąd przegonią i będziemy od nowa szukać zacisznego miejsca, co nie było wcale takie proste). Panowie odpowiedzieli pytaniem „normalnie?” więc my, że „normalnie”, czyli, że w porządku. Przyznam, że zrobiło mi się nawet miło, że ktoś chciał po prostu sprawdzić, czy nie dzieje się nam coś złego, w końcu niewielu policjantów w Azerbejdżanie wpadłoby na to, że ludzie zamiast spać w hotelu, śpią sobie w wynajętym samochodzie na parkingu 🙂

  • Karol Werner pisze:

    Ja w irackim Kurdystanie dostałem jedynie… gadżety z jakiegoś 5 gwiadkowego hotelu w Erbil… 😀
    Szapon i mały plastikowy obuwacz….

  • Monica pisze:

    Dla takich właśnie nieoczekiwanych sytuacji warto rzucić się w wir przygody zwanej podróżą…!

Miejsce na Twój komentarz

*