Skip to main content
search
0

Po 5 nocach dotarliśmy do miasta Tatvan, nad jezioro Van. Patrząc z perspektywy całej trasy to pozostały do irackiego Kurdystanu odcinek można by już spokojnie odmierzyć zapałkami – zostało z 300-350 km. Zanim jednak ruszyliśmy aby dotrzeć do granicy zdecydowaliśmy objechać jezioro Van. Tak dla chwilowych uciech, żeby po prostu zobaczyć jak wygląda z każdej strony. W trakcie trasy dookoła jeziora jak i dalszego jej odcinka, aż po samą granicę, wydarzyło się kilka markowych sytuacji, które dziś definiują ten wyjazd.

Jezioro Van jest dla mnie zarówno bardzo piękne jak i niezrozumiale zabawne. Największy w całej Turcji zbiornik wodny znajduje się w otoczeniu pozbawionych treści, ostrych gór, których kolory kojarzyć mogą się tylko z suszą i obiecują  spartański rygor. Sama woda ożywia to pustkowie, jak pochodnia mroczne lochy, wieloma odcieniami błękitu. W jej głębiach ponoć na dodatek czai się potwór stylizowany na tego z Loch Ness. I to jest piękne. Objeżdżając jezioro dookoła z perspektywy szyby samochodowej oglądać można było ciągnące się kilometrami plaże – dzikie i te znajdujące się w małych miejscowościach po drodze. Nie widziałem na nich nikogo kto nie byłby miejscowym. Tak samo jak i w tych miasteczkach. Zero turystów, zero przyjezdnych w tak doskonałym miejscu na wypoczynek – i to jest niezrozumiale zabawne. Od razu dało się to odczuć w miejscowości Tatvan, w której pierwszy raz poczuliśmy lekki wiaterek wiejący znad jeziora.

Wysiedliśmy z busa, wywlekliśmy bagaże, rozejrzeliśmy się w prawo i w lewo. Jeszcze zanim udało nam się postawić krok, w którąkolwiek ze stron, już usłyszeliśmy dziecięce powitania. – „Hello, hello, hello” krzyczały dzieciaki zaciekawione skąd jesteśmy i po co tu przyjechaliśmy. Bardzo mnie to zdziwiło, gdyż byłem przekonany, że akurat tutaj, w Tatvan, w największej miejscowości na południu czegoś tak doskonale rozpoznawanego i charakterystycznego jak jezioro Van, wszyscy już dawno są z turystami za pan brat i nawet dzieciaki nie robią z powodu wizyty 'białego’ żadnego 'halo’. Okazało się, że jednak nie i przez pierwsze godziny pobytu, zanim jeszcze ulokowaliśmy się w jakimś podrzędnym hotelu, (z kategorii moich ulubionych, z widokiem z okna na ścianę budynku obok i lekko zagrzybiałymi ścianami) słowo 'hello’ skierowane w moim kierunku usłyszałem tyle razy ile jeszcze nigdzie indziej. To było jak bombardowanie Drezna tyle, że dla nikogo nie skończyło się tragicznie. Dzieciaki non-stop uskuteczniały 'naloty dywanowe’ na naszą dwójkę, a doszło nawet do sytuacji, w której dwie osobne grupki dzieciaków kłóciły się o prawo do rozmowy z nami na pełen etat. Nie brakowało też przyjaznych haseł 'Welcome to Tatvan’ rzucanych przez nieco starszych chłopaków.

Wszystkie miejscowości leżące nad jeziorem Van, z wyjątkiem może samego miasta Van, nie mają żadnych wyjątkowych atrakcji, które mogłyby masowo przyciągać. Są gdzieniegdzie stanowiska archeologiczne ze starożytnymi ruinami czy zabytkowe świątynie, ale mnie to specjalnie nie przyciąga. Świetne są natomiast, w każdym z miast, herbaciarnie, w których cały czas przesiadują mężczyźni i zabijają czas paplając i obserwując co się dzieje na ulicy. To doskonały substytut dla pubów i pijąc wieczorami herbatę w tych lokalach właściwie w ogóle nie miałem myśli, że wolałbym jednak sączyć kuflowe jasne. Znakomitą rzeczą są też uliczne stoiska z dönerami czyli, jakby to na polskie przełożyć, z kebabami na cienkim – bez sosu. W dosłownie 2 minutki pan sprzedawca zawija w naleśnikopodobne ciasto kurczaka i świeżutkie warzywa i za 4 zł coś takiego można zjeść. Zdrowy fast food. Naprawdę. I syty na dodatek.


Wyświetl większą mapę                                                                                                    Trasa Tatvan-Ercis-Tatvan-Silopi

Bogato okolice jeziora Van, niczym król Karol królową Karolinę, obdarowała matka natura. Po zachodniej jego części znajdują się dwa przepiękne wulkany – Nemrut i Suphan. Ten drugi, jak podaje wikipedia (choć niestety się myli), jest drugim najwyższym wzniesieniem w Turcji. Na obydwa się wspiąłem, ale o tym będzie w ostatnim odcinku opowiastek o tym wyjeździe. Niemniej jednak objazd jeziora Van zaczęliśmy od strony zachodniej.

Widok z TIRa jak zwykle rewelacyjny

Widok z TIRa jak zwykle rewelacyjny

Wyszliśmy na wylotówkę, jeszcze na murku jemy śniadanie. Podjeżdża samochód, odsuwa się szyba i ciepłym wzrokiem prosi mnie do siebie kierowca. Zaproponował podwózkę, ale akurat nie jechał w naszym kierunku więc ucięliśmy sobie jedynie pogawędkę. Okazało się, że jezioro Van było wypełnione po brzegi turystami przed rokiem 1991. Przyjeżdżali tu całymi chmarami, dopiero kiedy nastał czas wojny w Zatoce Perskiej przyjezdni przestali się zjawiać zupełnie. Ta absencja turystów trwa do dziś. Chociaż teren wschodniej Turcji jest absolutnie bezpieczny nikt nie kwapi się na podróż do tych rejonów wypierając bliższą i dużo lepiej rozreklamowaną Kapadocję oraz Riwierę turecką. Turecka część Kurdystanu wydaje się być białą plamą na turystycznej mapie Azji Mniejszej.

Stopa łapało się idealnie. Wystarczyło stanąć przy drodze, wyciągnąć kciuka i od razu było słychać hamulec ciężarówki zjeżdżającej na pobocze. Do Ercis przejechaliśmy gładziutko, oglądając przy tym puste nadbrzeże jeziora.

van lake

Wybrzeże jeziora Van miejscami wygląda jakby czekało na odkrycie

W inne miejsca już dawno dotarły owcze stada

W inne miejsca już dawno dotarły owcze stada

Miejsca na odpoczynek zdecydowanie nie brakuje

Miejsca na odpoczynek zdecydowanie nie brakuje

W Ercis szukaliśmy restauracji gdzie podają rybę, bo to wstyd być nad tak dużym i sławnym jeziorem i nie spróbować ryby żyjącej w jego otchłani. Co zaskakujące w centrum nie było nic, ale na obrzeżach udało się ustrzelić knajpkę gdzie podawano świeże ryby. Zamawiamy to i to, ryba tam po 10 lirów i do tego przynoszą panowie kelnerzy zestaw przystawek i napojów. Spodziewałem się mniej więcej dwukrotnej przebitki na rachunku za te dodatkowe frykasy, a tu opłat ponad pierwotny cennik brak. Dostaliśmy więc furę żarcia w restauracji gratis. Chyba tylko dlatego, że byliśmy turystami.

Ryba + dodatki gratis

Ryba + dodatki gratis

Dzień zakończyliśmy w miejscowości Edremit na kempingu, do którego dowiózł nas, po nadrobieniu drogi za ostatni kursowy przystanek (!), kierowca mikrobusa. Na takim kempingu przy jeziorze Van, mniej więcej 20 metrów od miejsca, w którym można zejść do wody, nie ma nikogo oprócz właściciela, kilku chłopaków z jego rodziny i kolegów, którzy grają w jakieś egzotyczne dla mnie gry. Nocleg na takim kempingu za osobę kosztuje z 10 zł. Miejsce do wypoczynku jest podręcznikowe.

Nazajutrz, kiedy domykaliśmy pętelkę wokół jeziora, trafił się niezły stop. Kierowca nie dość, że jechał dokładnie tam, gdzie chcieliśmy się dostać, częstował pachnącym, smacznym tytoniem to jeszcze zafundował niespodziankę.

Pierwszego sortu tytoń

Pierwszego sortu tytoń

Z szerokiej jak autostrada trasy skręcił niespodziewanie w wąską, wyboistą drogę. Przejechaliśmy po krętych wertepach kilkaset metrów po czym znaleźliśmy się w osobnej dolinie. Na niewysokiej skarpie powyżej strumienia rozłożone było osiedle namiotów. Była to kurdyjska wioska pasterska, z której pochodził nasz kierowca, w której mieszkała jego rodzina. Przez chwilę byliśmy ich gośćmi i właściwie żałuję, że nie postanowiliśmy jakość zostać tam dłużej bo można by wczuć się w niełatwy świat kurdyjskich pasterzy.

wioska kurdyjska

Kurdyjskie mamy, choć mogą wydawać się nieśmiałe, bardzo lubią chwalić się swoimi dzieciakami

Kurdyjskie mamy, choć mogą wydawać się nieśmiałe, bardzo lubią chwalić się swoimi dzieciakami

A i nie brakuje im odwagi by zainteresować się na pełen etat przyjezdnymi

A i nie brakuje im odwagi by zainteresować się na pełen etat przyjezdnymi

Z powrotem znaleźliśmy się w Tatvanie i stamtąd busami dojechaliśmy do Siirtu gdzie znów postawiliśmy na stopa. Na przejechanie czekała mało popularna trasa więc i ruch nie nastrajał optymistycznie. Trafili się jednak przewspaniali ludzie. Był trzeci dzień święta Bajram, podczas którego muzułmanie świętują zakończenie Ramadanu. Nasi współpasażerowie wracali do domu na rodzinną kolację. Opowiedzieliśmy o sobie co tu robimy, że Kurdystan bardzo ładny i że jak już dojedziemy do Eruh (tam jechaliśmy, mniej więcej 8000 mieszkańców) to my sobie gdzieś w okolicy namiot rozbijemy. Nie wydało się to im zbyt dobrym pomysłem więc zaprosili nas do siebie. Tak trafiliśmy na kolację do kurdyjskiej rodziny podczas obchodów święta Bajram. Jako zupełnie obcy ludzie, z nieznanego kraju, wpadliśmy do oczekujących na wieczorny posiłek równie obcych nam obywateli. Gdzieś w kurdyjskich górach. Zwróciłem uwagę – najpierw gospodynie obrzuciły nas mocno badawczymi, nieco krytycznymi spojrzeniami, ale gdy zaczęliśmy się ciepło bawić z ich dziećmi bariera inności bardzo szybko zniknęła.

jezioro van

Nasi gospodarze z Eruh

Przy stole, czytaj przy dywanach rozłożonych na werandzie, (posiłek jedliśmy na zewnątrz) zasiadała cała, kilkunastoosobowa rodzina, a atmosfera świąteczna nie była tak podniosła jak przy naszych świętach Wielkanocy czy Bożego Narodzenia, z tego względu, że tam rodziny utrzymują ze sobą kontakt dużo bardziej bieżący niż dzieje się to w naszej kulturze. Jeden moment był dla mnie szczególnie wstrząsający. Region tureckiego Kurdystanu nieustannie oblegany jest przez tureckie wojska. Na rogatkach nie trudno dostrzec posterunki żandarmów, a na drogach pojawiają się ciężarówki przewożące żołnierzy. W skrócie: Kurdowie chcą mieć tutaj swą autonomię co jest sprzeczne z tureckimi interesami. Kiedy tak jedliśmy i rozmawialiśmy o tym co dziś jemy i jak to dalej jechać spokojną atmosferę przerwał nieprzyjazny ryk silników dwóch transporterów opancerzonych, które dosłownie przetoczyły się przed bramą wjazdową na teren posesji. Niezbyt przejęli się tym gospodarze, którzy chyba przyzwyczajeni są do takich ekscesów, ale dla mnie to był znak, że jesteśmy w innym świecie, w miejscu dotykanym przez problemy nie znane mi dotąd z innych źródeł jak tylko z relacji. Ta krótka scena dała mi wiarygodny obraz pewnych standardów, w których tym ludziom przyszło żyć.

Po kolacji poszliśmy do domu dziadków, gdzie do godzin nocnych przez google translate rozmawialiśmy o sytuacji politycznych Kurdów, a rano ruszyliśmy ostro ku granicy.

krowa w silopi

Z pomocą lokalnego polityka Partii Pracujących Kurdystanu, jego szofera i muzycznego mistrza gry na baglama-saz dojechaliśmy do Silopi, skąd do granicy już tylko 5 km. Uszliśmy samodzielnie może z kilometr po czym władowaliśmy się do vana jakiegoś gościa, który zaproponował nam wspólne przekroczenie granicy. Zamknięci w rozklekotanej 'puszce’, w temperaturze normalnej już tylko dla pustynnych gadów, wiedzieliśmy, że zaraz dotrzemy. Dojazd do niej zajął chwilkę, ale mijana z lewej kolejka samochodów ciężarowych ciągnęła się i ciągnęła nie zwiastując kierowcom ostatnich pojazdów szybkiego przedostania się na drugą stronę. Granicę oficjalnie przekraczać można tylko w pojeździe więc w tym momencie cieszyłem się, że nie jechaliśmy wciąż z kierowcą TIRa jadącym bezpośrednio do Erbilu, stolicy irackiego Kurdystanu. A tak, po mniej więcej godzinie, która zeszła na opuszczaniu Turcji, można było wreszcie, po 7 dniach podróży, powiedzieć JESTEM!

Zaczęło się właściwe zaspakajanie tej ciekawości, z którą w tę stronę w ogóle ruszyłem.

jezioro van

Dołącz do dyskusji! 2 komentarze

Miejsce na Twój komentarz

*