Zrobiliśmy najazd na Naddniestrze. Wywołaliśmy wojnę, której nikt się nie spodziewał. Nadciągnęliśmy z potworną siłą i niepohamowanym impetem. Daliśmy wyraz szaleństwa i nie okazaliśmy strachu. Przetrwaliśmy mróz. Przechytrzyliśmy milicję. 45 osób z Polski spędziło Sylwestra w Tyraspolu. I jeden Norweg. Nazywał się Erlend Andre.
Można sobie do tekstu odpalić piosenkę.
Do końca nie wiedziałem ile osób będzie się chciało zabrać na ten wyjazd. Na początku chciałem ograniczyć grupę do 30 osób ze względu na organizację, potem zauważyłem, że chętnych jest sporo, a problemów z biletami do Odessy być nie powinno. Doszedłem do wniosku niech jedzie, kto chce. Jakoś damy radę. Zawsze przecież jakoś można dać radę. Szacowałem ostatecznie, że będzie nas 40-50. Cały autobus.
W Przemyślu spotkaliśmy się w 37 osób. Mniej więcej tak, jak rok temu więc nie miałem większych obaw o logistyczną stronę wyjazdu. Na dwa busy dojechaliśmy do granicy, a potem na dwie marszrutki dotarliśmy pod lwowski dworzec.
Zależało mi żeby sprawnie zebrać pieniądze, szybko kupić bilety, by zaoszczędzić jak najwięcej czasu na szwedanie się po Lwowie. Tym razem zakup biletów okazał się trudniejszy niż poprzednio. Byliśmy przygotowani na to, że w jednej kasie można kupić nie więcej niż 9 biletów (co w naszym przypadku wymagało odstania w 6 kolejkach), ale nie spodziewaliśmy się, że pojawią się inne nieudogodnienia.
Sam bilet na pociąg kosztował 140 UAH. Tak powiedziano nam w informacji. Po podejściu do kasy i nakreśleniu naszej sytuacji, że jest nas 37 osób, że chcemy do Odessy w jednym wagonie i że jesteśmy z Polski Pani odpowiedziała, że owszem, możemy jechać w jednym wagonie, ale koniecznie każdy musi dopłacić po 15 UAH za pościel. Trochę nas to wprawiło w konsternacje, bo nie pierwszy raz zamierzaliśmy wsiąść w ukraiński pociąg i zakup pościeli, o ile nie była już z góry wliczona w cenę biletu, nie był obligatoryjny. Delikatnie zaczęliśmy się wykłócać, nie żeby 15 UAH to miał być majątek, ale trzeba by było znowu przejść po wszystkich, zebrać pieniądze, pozapisywać itd. Niepotrzebny zamęt. By nie tracić czasu zdecydowaliśmy się jednak zrzucić jeszcze po te 15 UAH. W trakcie zbierania diengów Pani zamknęła kasę i skierowała nas do okienka nr 1, gdzie mieliśmy zostać „specjalnie obsłużeni”.
Przeszliśmy do okienka nr 1 z przygotowaną kwotą, zmieniła się kasjerka. Zmieniły się też warunki zakupu biletu. Nie wystarczyła już dopłata za pościel. Koniecznie trzeba było dołożyć także za herbatę i za rezerwację miejsc. Nie pozwolono nam kupić biletów na pociąg, który odjeżdża za 4 godziny, bez dokonania opłaty za rezerwację miejsc. No i jak to tak bez herbaty? Przecież na pewno będzie nam się chciało pić po drodze. Nie pomogły tłumaczenia, że wszyscy z całej ekipy brzydzą się herbaty, a połowa dostaje po niej wysypki na udach. Nie pomógł argument, że skoro tak, to my sobie pójdziemy kupić bilety do innej kasy. Pani oznajmiła, że we wszystkich okienkach wszyscy już wiedzą cośmy za jedni i bez zakupienia czaju to możemy pojechać, ale marszrutką z powrotem do Szegini. Zagotowałem się, bo nie lubię jak się tak do mnie mówi, tym bardziej nie lubię jak kolejne argumenty odpiera się tekstem „Wy w Polsce macie drożej”. Dalsza dyskusja okazała się ostatecznie walką z wiatrakami więc zrobiliśmy jeszcze jedno kółeczko by zebrać po kolejne 20 UAH, zastanawiając się przy tym ile maksymalnie łyżeczek cukru może zmieścić się do herbaty i jak będziemy się awanturować gdy prowadnikowi już go zabraknie.
Pokręciliśmy się po Lwowie i o 20:40 z peronu 2 odjechaliśmy w stronę Odessy. Próbowałem się rozeznać w tym, jaką osobą jest prowadnik naszego wagonu. Prowadnik to, podczas podróży ukraińskim pociągiem, bardzo ważna postać. Szczególnie kiedy jedzie się w kilkadziesiąt osób. W takich sytuacjach potrafi być gwarnie i nie mam tu na myśli jakiejś ordynarnej imprezy, ale to, że taka grupa i bez tego zorganizuje hałas, który może przeszkadzać pasażerom „z zewnątrz”. Nasz opiekun okazał się jednak wyrozumiałą, ale oczywiście oddaną obowiązkom, jak na pracownika kolei ukraińskich przystało, osobą i lekko przyszło nam znaleźć nić porozumienia.
Do czasu aż do wagonu wszedł Sergey. Sympatycznie wyglądający Pan w wieku średnim, któremu szarmancki uśmiech skapywał z ust, również okazał się być przyjacielski. Niestety Sergey nie wytrzymał presji współtowarzyszy podróży i bez jakiejkolwiek kontroli poszedł w tzw. tango. Nasz prowadnik miał chyba do obgadania jakiś interes z prowadnikiem z wagonu obok i co jakiś czas obaj gościli się w swoich wagonach nawzajem. W pewnym momencie, gdy to nasz prowadnik urzędował u kolegi, Sergey, w przypływie kolejarskiej pasji, albo, nie wiem, po prostu w amoku, wszedł do kabiny naszego kierownika i ubrał się w jego mundur, nie rezygnując z nawet z czapki. Wyszedł na korytarz i paradował. Pech chciał, że właściciel stroju akurat wracał od kolegi po fachu z sąsiedniego wagonu i natknął się na pijanego rodaka, który odziany w jego majestat, w jego święte, urzędnicze szaty, wycina rubaszne hołubce. Koniec aktu pierwszego.
Około 9-tej dojechaliśmy do Odessy. Miasto tonęło w śniegu.
Fot. Konrad Malinowski
Fot. Konrad Malinowski
Fot. Konrad Maliowski
Przykryte aż po dach auta, ruch samochodowy nieprzekraczający 20 km/h. Ludzie uporczywie odgarniający zaległy śnieg, by móc w ogóle wyjść przed dom. Ślisko jak na lodowisku, chłod zamrażający gile w nosie. „Zima stulecia” – jak usłyszeliśmy.
Pociąg do Tyraspola mieliśmy o 16:48 (jeździ jeden dziennie) więc nie musieliśmy długo obserwować mordęgi mieszkańców Odessy.
Z Archiwum Kuby Bastka
120 km jechaliśmy przez 4 godz. 30 min. Na stojąco, na siatkach, na karimatach rozłożonych przed kiblem, na piecu, na parapetach. Wygramoliliśmy się z wagonu w Tyraspolu z wielką ulgą. Czekał już na nas Pavel, w którego mieszkaniu mieliśmy spędzić dwie noce. Przyjechało nas ostatecznie 46 osób, kilka dołączyło po drodze. Mieszkanie Pawła miało ok 40m2 powierzchni użytkowej. Przypadał więc niecały 1m2 na gościa. Ale stwierdziliśmy, że jakoś damy radę. Że uda nam się pomieścić.
Zanim jednak ruszyliśmy cokolwiek w stronę kwatery musieliśmy się zarejestrować. W Naddniestrzu bowiem należy zgłosić swoją obecność władzy. Służą do tego specjalne formularze, na których trzeba zamieścić rozmaite dane dotyczące własnej osoby. Obawiałem się tego momentu. Nie wiedziałem czy wychowywani w kraju o raczej komunistycznej myśli milicjanci nie zdziwią się za bardzo z powodu przyjazdu takiej grupy, która jako powód przyjazdu podaje chęć powitania Nowego Roku na placu z T-34 i pomnikiem Lenina, a spać zamierza w 40m2 mieszkaniu. W dodatku był z nami jeden Norweg. Nazywał się Erlend Andre.
Wprowadzono nas do wielkiej poczekalni. Pan policjant głośno wytłumaczył nam zasady wypełniania formularzy i reguły, które obowiązują nas w trakcie pobytu w Naddniestrzu. Przystąpiliśmy do dzieła. Zajęło to wszystko dobrych parę godzin. W czasie gdy zajmowaliśmy się biurokracją Pan policjant badał przebiegle czy jesteśmy na pewno tymi, za których się podajemy, czy podany powód naszego przyjazdu jest rzeczywisty, czy podporządkujemy się obowiązującej etykiecie i nic nie zmajstrujemy. Przed moment padło nawet podejrzenie, że możemy być grupą wywrotową, która zamierza zaszkodzić Mołdawskiej Republice Naddniestrza, ale ostatecznie jeszcze przed północą udało się wszystko załatwić i przenieśliśmy się na mieszkanie. Nasz meldunek obowiązywał jednak jedynie 24 godziny więc chcąc spędzić Sylwestra w Tyraspolu następnego dnia musieliśmy jeszcze raz pójść na komisariat i ponownie dopełnić wszystkich formalności. Tym razem kazano nam uzupełnić formularze w cyrylicy. Ceremonia odbywała się także w innym miejscu. Cackaliśmy się z kwitkami w piwnicy ogromnego, mieszkalnego bloku, w której pracujących tam urzędników mobilizował do pracy ołtarzyk z portretem Lenina w centrum.
Fot. Kuba Bednarczyk
Dopiero późnym popołudniem udało się załatwić formalności. Mieliśmy czas już zupełnie dla siebie. Głównym punktem zabawy Sylwestrowej miało być uczestniczenie w koncertach zorganizowanych przez miasto. Zaplanowano je na ulicy 25 października, zaraz przy pałacu prezydenckim. Spodziewałem się czegoś z pompą, może nawet koncertu jakiejś gwiazdy, której piosenki kiedyś obiły mi się o uszy. Byłem w błędzie. Gdy dotarliśmy na miejsce na początku do końca nie wiedzieliśmy czy to na pewno tu. Na skraju parku, na mikroskopijnej scenie, którą od tyłu zamykała dykta ozdobiona napisem „Z nowym godem”, jakiś gość próbował nadążać za kawałkiem lecącym z playbacku. Zgromadzonych słuchaczy próbował do tańca zagrzewać przebrany za Sponge Boba facet w jeansach. Bawiących się było może z 40. Doszliśmy naszą grupą i w pewnym momencie zupełnie przejęliśmy Sylwestra w stolicy Mołdawskiej Republice Naddniestrza. Gdyby każdy z nas dorwał co grubszą gałąź, chociażby z parku, mieszczącego się obok, moglibyśmy realnie zagrozić czuwającym nad imprezą milicjantom.
Nie o to jednak chodziło. Obściskaliśmy każdego, kto obok nas bawił się w rytm ruskich pieśni, ze sceny kilkukrotnie poleciały pozdrowienia od Polaków dla obywateli Naddniestrza, ktoś zaopiekował się styranym Sponge Bobem. Ze względu na przeszywający mróz zebraliśmy się dość wcześniej na mieszkanie i na Karola Marksa street kończyliśmy witanie Nowego Roku.
Pierwsza część ekipy odjechała do Odessy wcześnie rano, druga, w której byłem i ja, obrała kierunek na Mołdawię i przez Kiszyniów oraz Czerniowce, dotarła do Polski.
Lubię te sylwestrowe wyjazdy niezmiennie z tych samych powodów. Zewsząd przyjeżdżają ludzie, których nigdy w życiu nie widziałem, nie mam pojęcia kim oni są i razem ruszamy w podróż. Jedziemy pociągiem, poznajemy się, jedni się polubią bardziej, drudzy w ogóle, wszyscy jednak zmierzamy witać Nowy Rok w miejscu, do którego nie zaglądają wycieczki montowane przez biura podróży. Przyjeżdżają też osoby, które poznały się na poprzednich wyjazdach paragonowych czy też Spędach i jest to fantastyczna sposobność do ponownego spotkania się. A już po kilku dniach wspólnego pobytu, nie są te wyjazdy przecież zbyt długie, rozjeżdżamy się z myślami o kolejnej schadzce.
Fot. Konrad Malinowski
Bardzo prawdopodobne (trochę szukałem), że żadna, tak liczna grupa, nie przyjechała w historii do Mołdawskiej Republiki Naddniestrza świętować Sylwestra. Być może nawet nigdy tak liczna ekipa turystów nie przyjechała na raz do Naddniestrza w ogóle.
Fot. Konrad Malinowski
Trochę się cieszę, że ta impreza już za nami bo koordynowanie kilkudziesięcioosobowej grupy w trakcie przejazdu do Naddniestrza i już na miejscu, nawet jeżeli jest to przewodnictwo bardzo powierzchowne, jest zadaniem bardzo wycieńczającym. Ten wyjazd zrodził zdecydowanie największe wyzwania organizacyjne z całego, sylwestrowego tryptyku. Jednak ilość pozytywnych wspomnień, z których cieszę się już teraz, zaledwie dzień po powrocie, odsyła raczej do zastanowienia się kiedy kolejny podobny wyjazd. To naprawdę świetne uczucie wiedzieć, że większości uczestników impreza się podobała i był to dla nich oryginalny sposób na spędzenie Sylwestra.
Gdzie kolejny sylwester? 🙂
Wasz opis zabawy sylwesrowej w Naddniestrzu przypomnial mi naszego zeszlorocznego Sylwestra w Paragwaju 🙂 Tez bylo pare osob na krzyz i DJ probujacy zagrzewac atmosfere (tyle, ze tam akurat bylo goraco ;))
Szczesliwego Nowego Roku! 🙂
Ciekawa byłam, jak Wam to wyszło no i wyszło… zaczepiście 😀 Aż zachciało mi się wziąć udział w takiej eskapadzie 🙂
Pozdrawiam!
Ciekawa relacja. Podobno
Ukraińcy tacy pozytywni do Unii Europejskiej i Polaków, ale zażądali
dodatkowych opłat za pościel, tę i rezerwację. Nieźle…
Sam 2-3 dni temu wpadłem na podobny pomysł, by na Sylwestra pojechać do Mińska Litewskiego na Białorusi.
Przeczytałam relację i nabrałam niesamowitej ochoty na taki wyjazd. Ekstra pomysł, przeżycia na pewno nie zapomniane, a sylwester w 100% oryginalny i do pozazdroszczenia! Pozdrawiam! 🙂
Zacna organizacja ! Na kolejnej się melduje na 100% !
O jeny, Sylwester w Naddniestrzu to już totalny odjazd. Sponge Bob niczemu sobie, jak na gwiazdę tej samozwańczej republiki. Kolejny raz zapraszam do Białorusi! Teraz byłem i totalny szał 😀
Zajebista relacja. Tak informacyjnie Ci tylko powiem, że byłem w maju 2013 w Naddniestrzu większą grupa, ponad 50 osobowa, ale co prawda przejazdem i tylko dzięki ( bo ja się cieszyłem :P) niewiedzy kierowcy, który wracając z Kiszyniowa ( albo w drodze do) wjechał tam na nieswiadomce 😛 2 h wypełniania dokumentów, lapoweczka i można było ruszyć dalej, ale stolicę przejazdem zobaczyłem. Chętnie pojechałbym jednak na dłużej 🙂
Ha, ha, to nieźle, ja się ekscytuję, że może grupa największa w historii, a tu drugi komentarz już mnie gasi. Chociaż to tylko przejazdem, nie wiem więc do końca czy się liczy 😉
Nie liczy się w żadnym wypadku, my byliśmy docelowo 🙂
było najlepiej 😉