Skip to main content
search
0

Zanim zaczniesz czytać drogi Czytelniku skup się! Żeby dobrze zrozumieć kolejną naszą przygodę z Gruzji musisz uruchomić wyobraźnię i przenieść się na parę minut kilka tysięcy kilometrów na wschód do tamtej chwili.

Wyobraź sobie szeroką szutrową drogę w górach. Po prawej i lewej zbocza doliny porośnięte lasem, słońce schowało się już za horyzontem. Idziesz sobie z plecakiem tą drogą, przed Tobą kolega Bartek wyciąga szluga i oczywiście cały dym leci na Ciebie, złościsz się i w głowie wyklinasz go na różne sposoby, tym bardziej, że często będziesz musiał to znosić, bo paczka papierosów w Gruzji kosztuje niecałe 3 zł LUB [wersja dla palących] Bartek wyciąga szluga i częstuje Cię nim. Uchmmmm… Totalny luz, czujesz się świetnie bo jesteś w raju, papierosy są tutaj tańsze od piwa. W każdym razie idziesz dalej, plecak trochę ciąży, brzuch boli czwarty dzień po tym jak w Stambule najadłeś się na ulicznych przysmaków.

Zatrzymujesz nadjeżdżającą z naprzeciwka niebieską, zdezelowaną Ładę i pytasz czy da się tędy dojść do monastyru Sapara. W środku zaczyna się spór. Trzy młode dziewczyny i jeden starszy Gruzin nie mogą się zdecydować, da się czy nie da. W pewnym momencie jak nie wyskoczył z tego auta!! Gruzin oczywiście.

– JA, NIEDZWIEDZ!!! – tutaj silne klepnięcie ręką w wielki brzuchol – ADKUDA WY?!

– MY PALIAKI.

– AAAAAAAAAAAAAArrr!!! PALIAKI!!!!” – tutaj zaczyna się z nami ściskać, przybijać piątki i inne takie, każdy jego ruch był wykonywany z ogromną siłą.

– JA NIEDZWIEDZ! – koszulka w górę i walnięcie w swój wielki brzuch – Jak dojdziecie tędy do Sapara to stawiam piwo!

– Dobra. To jedziemy!

– Jak to jedziemy? Dziewczyny pójdą na nogach!

Przerwa na opis. Żebyście się mogli wczuć. Gruzin, około 50 lat, dość wysoki, potężnie zbudowany, prawie łysy, z wielkim brzuchem i w podkoszulku, zachowujący się jakby był narąbany totalnie (ale o dziwo nie czuć było od niego alkoholem). Jego towarzyszki, prawdopodobnie były jego córkami. 3 kobiety, 20 – 25 lat, bardzo ładne, jedna z nich troszkę mówiła po angielsku. Gruzin wyrzuca dziewczyny z auta i każe nam wsiadać. Nie chcemy się zgodzić, żeby nie robić problemu. Gruzin zaczyna się wydzierać, że to nie problem, że my Paliaki i dziewczyny mogą iść na nogach. Jechać czy nie jechać, myślisz? Zabić nas nie zabije bo jechał ze swoimi córkami, poza tym jedna z nich o imieniu Theo ma jechać z nami i zachęca nas po angielsku, do skorzystania z pomocy. Dodajesz sobie jej prostą wypowiedź do wyrazu oczu i tłumaczysz w głowie: „Tak, on jest totalnie jebnięty, ale nic wam się nie stanie i zawiezie was tam gdzie trzeba”.

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda. Wsiadasz do maszyny i jak nie ruszył!! Z ciągłymi okrzykami: JA NIEDZWIEDZ!, JA GRUZIN! JA WAS WIOZE! AArrr! mknął zygzakiem trąbiąc co chwila. Theo przerażona na przednim siedzeniu starała się zagaić rozmowę, ale Niedźwiedź nie dawał jej dojść do głosu.
-Paszporty dawać! – huknął.
Zastanawiasz się o co mu chodzi.
-Paszporty dawać, już!
-Nie mamy przy sobie, o co ci chodzi?
-Żena jest? – wskazuje palcem na Ciebie. – Nie – kiwam głową.
-A u ciebie? – na Bartka.
-Nie.
-AAArrrrrrrrr! Theo!!! – i klepie ucieszony Theo po plecach.
Od tej chwili zaczyna wymieniać zalety swojej córki. Że pa angliski mówi, pa ruski mówi, pa gruzinski mówi. Najgorsze dla biedactwa, że każe jej to wszystko tłumaczyć na angielski. W pewnym momencie słyszysz jak mówi do niej (niektóre słowa są takie same we wszystkich językach).

– Powiedz im, że jesteś dziewicą. No, powiedz! – dziewczyna rumieni się i mówi, że nie powie.

– No powiedz! – w końcu ratujemy ją od kompromitacji i zmieniamy temat.

Gruzin zawiózł nas kilka kilometrów i wysadził przy drodze gdzie zaczynała się ścieżka przez las w górę zbocza.

– Idziecie najpierw prosto, potem w prawo, znowu w prawo, potem w lewo, pod górę, trochę z górki i w prawo. Na pewno traficie! Ha ha ha ha ha!

Zanim udało nam Ci się od niego uwolnić, sto razy zdążył się jeszcze uściskać (prawie dusząc), zareklamować Theo, pokazać brzuch i powiedzieć JA NIEDZWIEDZ!, a na koniec tak ścisnąć rękę na pożegnanie, że aż kości chrupnęły.
Bartek się zakochał. Nie w Theo, tylko w Gruzinie. „Co za gość!” – powtarzał.

Odjechali. Jest zupełnie ciemno, ścieżka w lesie jest ledwo widoczna. Ale ściągasz plecak, przebierasz sandały na treki i w drogę.
Byłeś niedawno w górach? To przypomnij sobie jakie to uczucie wspinać się pod stromy stok. Zatrułeś się kiedyś czymś? To przypomnij sobie jak wtedy bolał Cię brzuch. Przeżyłeś ostatnio upały po trzydzieści kilka stopni? Przypomnij sobie jak koszulka przyklejała ci się do pleców, a czoło piekło od potu. I dodaj te trzy uczucia do siebie. Tak czułem się podczas pierwszego wieczora w Gruzji w swoim życiu, mając świadomość, że na górze czekają na mnie ruiny monastyru i na nocleg prawdopodobnie trzeba będzie zejść z powrotem na dół.
Idziesz, idziesz, idziesz. Ścieżka coraz mniej wyraźna, koszulkę masz już całkiem mokrą od potu, brzuch boli Cię nadal. Wychodzisz na polanę i patrzysz w górę. Tysiące gwiazd. Na chwilę zapominasz o trudach wędrówki. Po jakimś czasie dochodzisz do skrzyżowania i nie masz pojęcia, w którą stronę iść, ale w oddali zauważasz nikłe światło. Wleczecie się powoli w tamtym kierunku. Kiedy podchodzisz bliżej widzisz żarówkę zawieszoną na drzewie nad drewnianym wychodkiem i kołyszącą się wraz z podmuchami wiatru. Przypominają Ci się w jednej chwili wszystkie horrory, które kiedykolwiek oglądałeś. Skąd na takim odludziu zabudowania? W skupieniu posuwasz się dalej, mijasz również oświetlony żarówką tartak. Napięcie rośnie. Widzisz w oddali budynek i światło latarki. W głowie pojawia się myśl: „może lepiej zawrócić?”. Idziesz jednak dalej do człowieka stojącego przy budynku. Kierujesz na niego światło latarki i stajesz jak wryty…

Bo widzisz przed sobą mężczyznę ubranego w dziwaczny ciemny strój podobny do habitu, z wielką czarną brodą i dziwnym wyrazem twarzy.

– Yyyy, Sapara Monastiri? – pytasz.

– Yes – otrzymujesz odpowiedź i nie wiesz o co chodzi bo spodziewałeś się tutaj ruin monastyru z IX wieku. Mnich wskazuje ręką w lewą stronę, podążasz wzrokiem za jego dłonią i widzisz w oddali bryłę monastyru.

– O, dzięki wielkie. To na nas już pora- mówisz i wraz z Bartkiem czym prędzej odchodzicie w kierunku budowli nagle udając ogromne zainteresowanie i chęć zobaczenia jej pół godziny po północy jakby miała do rana zniknąć. Z miną znawcy obchodzisz dookoła całe zabudowania, wchodzisz do każdego pomieszczania i jesteś pod ogromnym wrażeniem tego co widzisz. Po chwili podchodzi do was mnich i mówi, że jesteście ich gośćmi, proponuje nocleg i zaprasza na kolację.

Ale co to była za kolacja! Jeśli ktoś nie je po 18:00 to proponuję opuścić ten fragment. 40 minut po północy. A na stole: różnokolorowy makaron z marchewką, lobio (gruzińska potrawa z fasoli), ryż z warzywami, kilka rodzajów chleba, miód z kawałkami ula, biały ser, oczywiście herbatka, kawka, po chwili na stole wylądowała gorąca jajecznica z ichnim bardzo słonym serem… Stół zastawiony po brzegi, aż ciężko wymienić te wszystkie pyszności. Rozmawiacie z „kucharzem” o tym jak tutaj trafiliście i co to jest za miejsce, opychając przy tym obficie (bo nie wiadomo kiedy następny taki posiłek!). Po wieczerzy zostajecie zaprowadzeni do wielkiego pokoju, z wielkimi, wygodnymi łóżkami.

– Ale my nie chcemy robić problemu, mamy swój namiot – mówisz niezbyt zdecydowanym głosem.

– Chcesz spać w namiocie, rozbij go sobie tutaj, zrobisz co zechcesz – odparł mnich. Takiego luksusu już dawno nie zażyłeś. Super wygodne łóżka, prysznic. Nie możesz uwierzyć w to co Cię spotkało. I nawet liczne, nocne wycieczki do toalety nie psują Ci humoru.

– Nie ważne, że będę się potem skręcał z bólu, ale na śniadanie mam zamiar spróbować wszystkiego co będzie na stole – mówisz do Bartka.

Dźwięk dzwonu wyrywa Cię ze snu. Wychodzisz na zewnątrz i czujesz się jakbyś wsiadł do wehikułu czasu i przeniósł kilkaset lat wstecz. Stoisz zboczu wzgórza, setki metrów wznoszącym się ponad dolinę, w której leniwym nurtem płynie rzeka. Dookoła las, a w nim zabudowania, w których bracia wytwarzają dobra dnia codziennego. Są oni praktycznie samowystarczalni. Chleb, miód, ser, makarony, jaja – wszystko wyrabiane/produkowane przez nich samych. Każdy z dwunastu braci tam mieszkających specjalizuje się w czym innym. Jeden wyrabia świece, drugi robi ikony, trzeci wykonuje stolarkę, a czwarty zajmuje się pszczołami. Każdy musi potrafić gotować, codziennie inny z braci ma swój dyżur w kuchni. Żyją tu z dala od cywilizacji od IX wieku czego widocznym świadectwem jest monastyr, który wspierając się na skalnej skarpie już od tysiąca lat, tworzy tak niesamowity krajobraz, że przecierasz oczy ze zdumienia. O 10:30 bije dzwon na śniadanie. Zasiadamy do stołu z dwunastką braci, którzy już od pięciu godzin są na nogach. Czujesz delikatnie dziwnie w towarzystwie brodatych, jednakowo ubranych mężczyzn, którzy spędzają tuta całe swoje życie na modlitwie i pracy. Jeden z nich stoi nad suto zastawionym stołem i czyta ustępy z Biblii. Ale atmosfera nie jest smutna, wręcz przeciwnie. Mnisi żartują co chwilę, są uśmiechnięci i bije od nich pozytywna energia. Co więcej, wydają się bardzo, bardzo inteligentni. Śniadanie w takim towarzystwie na długo potrafi wryć się do pamięci. Kiedy przy okazji napomykasz o swoich problemach żołądkowych (jajecznicy z grzybami też nie mogłeś pominąć…) zaraz rozdzwaniają się telefony do znajomych lekarzy i po chwili masz już super dokładne zalecenia co do leków i sposobu odżywiania na najbliższy czas.

Z ukrytej kamery:

Jednak przychodzi czas kiedy musicie ruszać dalej, chociaż chciałbyś zostać dłużej w tym miejscu, gdzie czas zatrzymał się tysiąc lat temu, nabrać dystansu do życia. Kiedy chcemy ruszać w dół, nasz mnich „opiekun” mówi, że zaraz Pop „Szef” będzie jechał na dół do miasta i że możemy jechać z nim. Ale do miasta nie można jechać bez przygotowania! Przed budynkiem młodsi bracia ustawiają krzesło, na którym siada „Boss”. Kolejno przybiegają do niego z patyczkami z gencjaną do stóp, grzebieniem, alkoholem, którym oczyszcza twarz. Siedzi, spokojnie, jak król, z wielką brodą, a nowicjusze biegają dookoła jakby oparzeni. Kiedy czyszczenie Popa naczelnego dobiega końca, podchodzicie do malutkiej ziemianki…

…z której po chwili wyjeżdża nowiutka Toyota Rav 4. Szef wsiada do samochodu, włącza muzykę, pod lusterkiem wstecznym kiwa się prawosławny krzyż, a na kokpicie widzisz obrazki świętych pańskich. W tym samym czasie czterech braci rzuca się do polerowania maszyny. Ruszamy. Automatyczna skrzynia biegów, napęd na cztery koła, skórzane fotele. Mkniesz po wyboistej, górskiej drodze, przy akompaniamencie zachodnich przebojów, mając przed sobą dwóch mnichów w czarnych habitach, w charakterystycznych czapkach na głowach i z wielkimi brodami. Mało kontrastowo? Proszę bardzo. W pewnej chwili Pop naczelny wyciąga komórkę i opiera rękę w łokciu na podłokietniku prowadząc rozmowę. Coś Ci tu nie pasuje, obrazek z samochodu wygląda jak fotomontaż. Znowu przecierasz oczy, ale i mnisi i Toyota zostaje na swoim miejscu…

[fb-like]

<<<Czytaj wcześniejszy post z Gruzji                                                          Czytaj kolejny post z Gruzji>>>

Patryk Świątek

Autor Patryk Świątek

Lewa półkula mózgu. Analizuje, roztrząsa, prześwietla. Oddany multimediom i opisywaniu przygód. Laureat konkursów fotograficznych. Autor reportaży, lider stowarzyszenia "Łanowa.", założyciel "Ministerstwa podróży". Nie może żyć bez pizzy.

Więcej tekstów autora Patryk Świątek

Dołącz do dyskusji! 5 komentarzy

Miejsce na Twój komentarz

*