Bez uprzedzeń i żelaznych punktów must see ogląda mi się nowe miejsca najlepiej. Kiedy zwiedzam okolica zaczyna się podobać, lub też nie, na podstawie pierwszych wrażeń, niczym nie zmąconych. Naturalnie, dobrze jest się zorientować co można zobaczyć na danym obszarze, ale unikając segregacji obiektów, które przyjdzie oglądać, oceniam je później bardziej autonomicznie.
Zaplanowałem sobie wstępną trasę spaceru.
Chciałem pokręcić się trochę i zobaczyć czym żyją te dwie, sąsiadujące ze sobą dzielnice. To miał być mój Madryt. Na podstawie tego spaceru miałem go zapamiętać. W pierwszej kolejności wtopiłem się w dzielnicę Malasaña, zaczynając od plaza Santa Barbara.
W oczy od początku rzucała się różnorodność gabarytowych kamienic. Wysokie na kilka pięter mieszkalne monstra różniły się tym, co najbardziej znamienne – kształtem, kolorem i detalem. Część kamienic miała bardzo nieregularną formę, inne natomiast były proste i wymierzone niczym granice afrykańskich państw. Cześć z nich mieniła się odcieniami szarości i beżu, połowa pozostawała kolorowa i jaskrawa. Niektóre od frontu obudowane były przestrzennymi balkonami, reszta miała balkony o powierzchni górskiego wychodka. Wzdłuż ulic ciągnęły się szpalery drzew, rzucające cień na ciasno zaparkowane samochody. Charakterystyczny element dużych, europejskich miast.
Spacer ułożył się tak, że z ulic ruchliwych schodziłem coraz bardziej w ulice wąskie, pozbawione pędzących samochodów. Bardziej w głębi dzielnicy dało się już zauważyć to, co później okazało się dla niej najbardziej charakterystyczne – rozmaite punkty usługowe i bary okalane frywolnymi bohomazami stworzonymi przy użyciu spraya. Parter każdej kamienicy był siedzibą kwiaciarni, studia tatuażu, antykwariatu, sklepu z ręcznie robionymi ozdobami, mięsnego, rybnego, warzywniaka, piekarni, butiku, drogerii, pasmanterii oraz oczywiście barów i bistro. Dosyć rozmaicie. Jak bardzo wejście do środka każdego z tych miejsc nie byłoby wymyślne i autorskie, tak wszystkie namaszczono dookoła najgorszą wersją tego, co niekiedy nazywa się sztuką ulicy. Nawiązującym do tradycji poszczególnych lokali mozaik ułożonych na zewnętrznych ścianach budynków, czy kwietnikom i doniczkom wychodzącym z kwiaciarni nawet do połowy chodnika poharatane farbą w koślawy sposób ściany zdecydowanie umniejszały. Bez tego mielibyśmy w dzielnicy Malasaña na prawdę ujmujący klimat, przeniesiony rodem z niewielkiego miasteczka do niemalże centrum samej stolicy, a tak wyszło skrzyżowanie garaży pierwszego lepszego PRL-owskiego osiedla z łódzką ulicą Piotrkowską.
Wybrukowanymi uliczkami chodziłem od jednego placyku do drugiego. Placyk to rzeczywiście maksimum, co udało się zobaczyć na trasie spaceru, jeśli chodzi o większą przestrzeń. Żadnych pokaźniejszych placów w tym rejonie nie ma. Najciekawszym był z pewnością Plaza del 2 de Mayo. Położony w niecce otoczonej murkiem jest podobno jednym z głównych narządów nocnego życia Madrytu. Można dać tej opinii wiarę, jeśli sporzy się na pomnik stojący na środku placu. Jednej z wyrzeźbionych postaci ktoś wetknął w rękę stłuczoną do połowy butelkę po piwie. Do tego, nawet w południe, murek okupywała ekipa zaopatrzona w szklany asortyment. [/symple_box]
Jak w większości państw Europy Zachodniej i tu spodobało mi się swobodne podejście do przestrzeni. Jeśli przy placyku jest restauracja, to jej ogórek nie musi kurczowo trzymać się najbliższej okolicy budynku, tak, jakby wyjście poza nią groziło zamknięciem całego lokalu. Stoliki i krzesełka mogą się trochę rozlać po okolicy, ba, mogą nawet zająć miejsce w jej najbardziej wystawnym miejscu. Wszystko, ku zadowoleniu i satysfakcji klienta. Po prostu żeby było bardziej miło, jeśli nadarza się ku temu okazja. Szukając miejsca do rozłożenia się z przenośnym komputerem i zebrania myśli bez wahania wybierałem z wielu przyjemnych restauracji. Przy okazji spacerów po nowych miejscach z reguły potrzebuje odnotowywać spostrzeżenia na bieżąco, inaczej odlatują w niebyt. Bez podręcznego MateBooka nie było by to takie proste. Używanie telefonu jako kajecika nie zdaje egzaminu. Dzięki takim narzędziom mobilnym mogę właściwie pracować nad tekstami niemalże w czasie rzeczywistym. [/symple_box]
W dzielnicy Malasaña można poczuć niewielką różnicę wysokości, która jest w mieście rzadkością. Patrząc w niektóre długie i proste ulice u ich wylotu dostrzega się niebo, albo czubki budynków znajdujących się nieco niżej. Tak, jakby były zakończone ostrą skarpą. Urwiskiem, z którego trzeba zejść po drabinie, albo zjechać tyrolką, by dostać się do kolejnej części miasta.
Na szczęście nie trzeba kasku ani liny żeby przedostać się do dzielnicy Chueca. Właściwie przechodzi się do niej niezauważalnie. Nie ma żadnego wyraźnego bufora, który odróżniałby ją od Malasaña.
Chueca wizualnie nie różni się od Malasañy w ogóle. Można właściwie powiedzieć, że to jedno i to samo, a ktoś jedynie dla porządku administracyjnego podzielił ten kawałek miasta na dwie części. Dopiero po przejściu fragmentu jej głównej arterii, Calle de Hortaleza, idzie poczuć osobliwość drugiej dzielnicy, po której miałem okazję łazęgować.
Chueca jest bowiem centrum rekreacyjno-mieszkalnym homoseksualistów. I jest to podkreślone niemalże na każdym kroku. Przy wielu lokalach (a jest ich tu na mój gust więcej niż w Malasañie) wywieszono flagi LGBT. Na ścianach, obok sprayowych bohomazów, przyklejono plakaty przedstawiające obściskujących się mężczyzn w ciasnych body, zapraszające na techno party w najbliższą sobotę. Do usługowych rozmaitości dołączają sex shopy z asortymentem wylewającym się do połowy chodnika, wzorem donic i kwietników z poprzedniej dzielnicy. Szczerze mówiąc nie rozumiem jaki jest cel afiszowania się ze swoją orientacją seksualną w tak wyrazisty sposób, ale jeśli komuś jest to potrzebne, to mi to oczywiście w żaden sposób nie przeszkadza. Fetyszystyczne plakaty i tęczowe flagi najbardziej przyciągają uwagę podczas pobytu w dzielnicy. [/symple_box]
Dwa miejsca z Chueca zaległy mi w głowie bardziej niż pozostałe. Pierwsze to stacja metra o tej samej nazwie. Nie widziałem wcześniej tak ulokowanego wejścia do metra. Stacja mieści się na placyku, obudowanym z każdej strony kamienicami. Z reguły w takich miejscach można zobaczyć fontannę, zabytkową studnię, rząd ławek dla miłośników karmienia gołębi albo pomnik. A tu kameralne wejście do metra.
Drugie to Palacio De Longoria. Najpiękniejszy budynek w Madrycie, w którym urzędują hiszpańscy pisarze. Modernistyczny pałacyk musi czuć się w otoczeniu typowych kamienic, jak ptyś wśród herbatników. Ochroniarz, którego spotkałem w środku, zapytał mnie czy nie idę przypadkiem do Santiago de Compostela. [/symple_box]
Malasaña i Chueca to dzielnice, którym trzeba się przyglądać. Podchodzić bliżej. Wychwytywać smaczki. I z dowolnie wybranych ułożyć kompozycję, która przełoży się na jej finalny obraz. Wybierając się w ich granice nie martwcie się zbytnio selekcją uliczek do spaceru. Gdzie byście się nie zapuścili, tam na pewno czekać będą jakieś przyjemnostki, którymi kwitną bliźniacze dzielnice.
Tekst powstał na ergonomicznym MateBook’u od Huawei
Myślimy intensywnie nad powrotem do Hiszpanii i być może padnie właśnie na Madryt. Na zdjęciach prezentuje się bardzo ciekawie!