Cytaty z książki zapisane są kursywą, a moje krótkie dopiski znajdują się w kwadratowych nawiasach. Zanim zaczniecie oglądać dla wygody polecam użyć na klawiaturze klawisza F11 żeby przejść w tryb pełnoekranowy.
Spis treści
Grand Central
Hiszpański architekt Santiago Calatrava powiedział kiedyś, że tym, którzy mają szczęście kończyć lub zaczynać na tym dworcu podróż, podarowano piękną chwilę dnia. Wszystko zdaje się tu logiczne, uporządkowane, na swoim miejscu. Ktoś, kto wysiada z pociągu i z podziemnego peronu kieruje się na górę, do holu głównego, nie może się oprzeć wrażeniu: przybył do wspaniałej metropolii. Wrażenie potęguje turkusowe sklepienie ozdobione konstelacjami złocistych gwiazd; ogromne okna, otwarta przestrzeń, doskonałe proporcje i światło. Budzą zachwyt.
Odczuć to można szczególnie wyraźnie, gdy się kroczy po przestronnych rampach – te prowadzące na perony podmiejskie są bardziej strome od tych, którymi dochodzi się do pociągów dalekobieżnych. Projektanci myśleli o bagażach, jakimi będą obarczeni podróżni; za wszelką cenę chcieli ułatwić im życie. Z tego samego powodu, mimo że Grand Central powstała długo przed pojawieniem się przepisów o udogodnieniach dla niepełnosprawnych, stacja jest niemalże pozbawiona schodów.
Na Grand Central – choć terminal jest położony w sercu miasta, w którym wszyscy żyją szybko i intensywnie – panuje tymczasem spokój. Trudno się oprzeć wrażeniu, że projektując ogromny gmach, architekci i inżynierowie zdołali okiełznać zamęt, wyeliminować nieporządek i harmider, jeszcze zanim się tam pojawiły. Przez stuletni dziś dworzec przewija się co dzień ponad siedemset tysięcy podróżnych. Ale cała ta masa ludzka zdaje się płynąć pewnie i harmonijnie w kierunku swojego miejsca przeznaczenia. I bynajmniej nie zawsze jest nim peron lub wiodące na zewnątrz wyjście.
Wprowadzono go 18 listopada 1883 roku. W tym dniu wszystkie wskazówki dostosowały swój bieg do wskazań zegara na stacji Vanderbiltów. Rok później, w grudniu 1884 roku, „Scientific American” przekonywał czytelników o randze wydarzenia: „Nastawione zostały zegary na dwudziestu tysiącach stacji oraz zegarki trzystu tysięcy pracowników kolei. Naregulowano również setki, być może tysiące zegarów w miastach i miasteczkach. Ilu zwykłych ludzi dokonało podobnej czynności, nie sposób policzyć; prawdopodobnie miliony. Można też przypuszczać, że nic podobnego nie wydarzyło się w przeszłości i raczej nie wydarzy się ponownie”
Time Square
Artysta Robert Rauschenberg twierdził, że to największe dzieło sztuki, jakie stworzyła Ameryka. Ale może trafniejszym określeniem byłaby „zabawka”? Ogromny kalejdoskop, w którym wielobarwne ułamki szkła odbijają się w otaczających je zwierciadłach? Jakże trudno wśród tych zwielokrotnionych odbić rozstrzygnąć, co jest oryginałem, a co przedstawieniem. Wszystko zmienia się tu nieustannie, rozsypuje, wibruje. Przy Times Square Ameryka bez przerwy rodzi się, samookreśla, przedefiniowuje; opowiada o sobie, a potem opowieść tę trawestuje. Tu powstają mity i marzenia. Tu mnoży się je i dzieli, przekształca, zniekształca, udoskonala, sprzedaje i kupuje. I w nieskończoność powiela.
Transmitowane dziś przez największe sieci telewizyjne widowisko ogląda co roku na całym świecie ponad miliard ludzi. W 1904 roku przed siedzibą „Timesa” zgromadziło się dwieście tysięcy osób. Relację z uroczystości zamieścił nazajutrz główny bohater obchodów: „Od fundamentów aż po kopułę – donosił dziennik – gmach był skąpany w świetle niczym pochodnia, rozpalona, by uczcić pojawienie się Nowonarodzonego… jej płomień przeszywał niebiosa”. Pełne radości odgłosy rozentuzjazmowanego tłumu dawało się ponoć usłyszeć kilkanaście kilometrów od skweru.
„Przerażająca jest ilość świateł w tym mieście – pisał w 1906 roku, podczas wizyty w Nowym Jorku, Maksim Gorky. – W pierwszej chwili wydaje się to atrakcyjne, ale […] gdy patrzy się na światło uwięzione w przezroczystym szkle, człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę, że światło tutaj, podobnie jak wszystko inne, jest niewolnikiem. Musi służyć mamonie, mamonie, która ostentacyjnie wynosi się ponad ludzi”.
Strand Bookstore
„Strand – nowe, używane, rzadkie. 18 mil książek”. W latach siedemdziesiątych któryś z pracowników odebrał telefon od znanego amerykańskiego dziennikarza. George F. Will chciał wiedzieć, jaka jest łączna długość półek w jego ukochanym nowojorskim antykwariacie. Jeden z księgarzy przeszedł wzdłuż regałów z kalkulatorem w ręku: osiem mil. Will zawyrokował wówczas, że te osiem mil przy skrzyżowaniu Broadwayu i Dwunastej Ulicy to fragment Nowego Jorku, który powinien się znaleźć pod ochroną.
Właścicielka z dumą opowiada mi o zainstalowanej niedawno „klimatyzacji z prawdziwego zdarzenia” (przy okazji przebudowano mikroskopijną, mieszczącą się pod schodami toaletę; pamiętała czasy Benjamina Bassa i była tematem krążących po Nowym Jorku legend). Jakim sposobem przez dziesięciolecia udało im się uniknąć plajty bez tego urządzenia, nie mam pojęcia. Znam jednak wielu nowojorczyków, którzy nie zważając na tropikalny upał, potrafią w Strandzie spędzić sporą część letniego weekendu. Słyszałam o takich, którzy przychodzą tu odreagować małżeńskie kłótnie, i takich, którzy uważają, że nie ma lepszego miejsca na podryw. Księgarnia czynna jest codziennie do wpół do jedenastej wieczorem.
Nowojorskie metro
W roku 1867 na Manhattanie pojawiły się pierwsze pociągi miejskie, które poruszały się po naziemnych wiaduktach (i z tego właśnie powodu nazywane były El – od „elevated train”). Z chwilą gdy ruszyły wzdłuż wyspy – Dziewiątą, potem Szóstą, Trzecią i Drugą Aleją – z dolnego jej krańca w górę miasta można się było przedostać w niespełna godzinę. Rację bytu straciły wówczas nie tylko wozy konne, lecz także dotychczasowy model życia, w którym większość nowojorczyków, zwłaszcza biedniejszych, swoje potrzeby i zadania realizowała w obrębie jednej dzielnicy zamieszkania. Teraz, dzięki pociągom, stanęło przed nimi otworem całe miasto: teatry, sale koncertowe, parki, biblioteki, nowe szkoły i nowe miejsca pracy.
Central Park
Wczesną wiosną zmęczone konary wiązów i platanów – choć nadal gołe – zaczynają nabrzmiewać oczekiwaniem. Jest jeszcze chłodno, park jest szaro-czarny, wyciszony, powściągliwy. Ale pod korą coś już się budzi, szykuje do pęknięcia. W kwietniu przychodzi pierwszy wiosenny deszcz. Ciepły, szczęśliwy. Za chwilę wszystko wzbierze, napęcznieje, wybuchnie – pola bladych żonkili i krokusów, kwiatostany klonu i nabzdyczone pąki kasztanów. Nowojorczycy zdejmą szaliki i berety, rozepną kurtki. Po parkowych ścieżkach i alejach popłynie barwny strumień: rozbudzone koty, szczęśliwi zakochani, żółte taksówki, wózki inwalidzkie, matki z dziećmi, sprzedawcy precli i hot dogów, beztroscy żebracy, japońskie turystki w za dużych słonecznych okularach, piękne dziewczyny na hulajnogach i fajne chłopaki na deskorolkach. Przetrwaliśmy kolejną zimę. Znów wszystko może się zdarzyć.
mieszkańcy wiecznie narzekają na brak miejsca, jego istnienie graniczy z cudem. Wystarczyłoby przecież wykarczować drzewa, a potem do roboty zagonić jakiegoś znanego architekta… W 2005 roku rzeczoznawcy z zajmującej się obrotem nieruchomościami firmy Miller Samuel wyliczyli, że na położonych w samym środku miasta trzech i pół kilometrach kwadratowych można by zarobić 528 783 552 000 dolarów. Ale niczym Statua Wolności, Woody Allen i sklep Tiffany’ego Central Park to nowojorska instytucja. Państwo w państwie. Nawet pragmatycy od sum z dwunastoma cyferkami wiedzą, jak absurdalne są ich szacunki.
ale przed Downingiem nikt o nich jeszcze nie słyszał). Na Manhattanie, zwłaszcza w dolnej części miasta, robiło się coraz ciaśniej. Ludzie nie mieli czym oddychać. „Trudno nawet uznać, że to, co nazywa się w Nowym Jorku parkami, stanowi przeprosiny za ich brak – ubolewał w latach czterdziestych Downing. – To jakieś marne skwerki albo padoki”. Wspierał go William Cullen Bryant – poeta i wpływowy redaktor popołudniówki „New York Evening Post”: „Cal po calu handel zżera naszą wyspę i jeśli chcemy ocalić choć mały jej fragment dla zdrowia i rekreacji, trzeba uczynić to teraz”.
Downing i Bryant mieli na oku teren, który dotychczas szerokim łukiem omijali deweloperzy. Był nieatrakcyjny: położony na północy, na razie jeszcze poza granicami miasta, zajęty przez bagna i ogromne skalne występy. W 1853 roku, dzięki zabiegom dwóch wizjonerów, na zakup blisko trzech kilometrów kwadratowych tych nieużytków Rada Miasta wyasygnowała pięć milionów dolarów. Transakcję sfinalizowano cztery lata później.
Kolejnym wyzwaniem, z którym musieli się zmierzyć projektanci parku, były występujące w północnej części Manhattanu ogromne skały i głazy. Ponieważ nie wynaleziono jeszcze dynamitu – większość robót ziemnych trzeba było wykonywać ręcznie – sprawiały wrażenie przeszkód nie do pokonania. Olmsted i Vaux jednak, niezrażeni, z tej geologicznej przeciwności postanowili uczynić atut parku.
miasta. Swoją bramę mają dzieci, artyści, wynalazcy, rzemieślnicy, handlarze, inżynierowie, geodeci. „Gdyby tu była Anglia, mielibyśmy pewnie bramę króla, królowej i najrozmaitszych księżniczek. Ale to Ameryka. Ten park należy do ludzi, a nie do księżniczek” – mówi z dumą Lorraine Klein, wolontariuszka, która od kilkunastu lat pracuje tu jako przewodnik. Rzeczywiście, to o zwykłych mieszkańcach metropolii, którzy z braku czasu czy pieniędzy nie mogą sobie pozwolić na wyprawę za miasto, myśleli przede wszystkim twórcy parku.
Chciał, by w parku wszyscy ci, którzy nie mogą sobie pozwolić na dalekie podróże, odnaleźli ich namiastkę – przenieśli się w czasie i w miejscu, a czasem nawet zgubili i stracili orientację. „Ma oddziaływać podobnie jak muzyka, która omija myśli i której nie można w pełni oddać słowami”. Stało się tak, jak sobie wymarzył. W pogodne weekendy, bez względu na porę roku, park to jedno z najliczniej odwiedzanych miejsc w mieście, jednak dziwnym trafem nigdy nie jest w nim zbyt tłoczno.
Powstaną sztuczne – lecz do złudzenia przypominające naturalne – jeziora i strumienie oraz ogromny rezerwuar. Z pobliskiego New Jersey wozy konne przywiozą ponad czternaście tysięcy metrów sześciennych ziemi (Olmsted, który miał ambitne plany botaniczne, uznał, że ta, którą tam zastał, nie jest dostatecznie żyzna). Niemieccy ogrodnicy zasadzą ponad cztery miliony drzew i krzewów, półtora tysiąca gatunków. Olmsted i Vaux dołożą wielu starań, by te ludzkie wysiłki pozostały niewidoczne. Zadbają nawet o Ramble – fragment parku, który „będzie omijany przez myśli i którego nie da się opisać słowami”. Pośrodku kilkumilionowego miasta wyrośnie zatem „dziewicza puszcza” – gąszcz drzew i zarośli, w którym, tak jak chciał Olmsted, łatwo można się zgubić.
Fotografie zamieszczone w tym wpisie wykonano aparatem Olympus OM-D E-M1 z obiektywami M.Zuiko 12‑40mm 1:2.8 PRO oraz 40‑150mm 1:2.8 PRO dzięki uprzejmości Olympus Polska.THE END
Zdaję sobie sprawę, że była to dosyć nietypowa forma narracji. Jednak odkrywając i fotografując Nowy Jork cały czas miałem z tyłu głowy zdania, myśli i opinie, które przeczytałem w tej niesamowitej książce i każda próba przelania na papier własnego zdania zdawała mi się jedynie nieudolną kalką. Dlatego składam w tym miejscu hołd autorce i mam nadzieję, że kiedy znajdziecie się kiedyś w tamtej części świata również sięgniecie po tę pozycję. Naprawdę warto.
W tekście wykorzystano fragmenty książki Magdaleny Rittenhouse „Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero”, wyd. Czarne, 2003. Fundamenty z dolara #1
[fb-like]
Czesc! Mam pytanie zupełnie nie związane z wpisem a mianowicie: Czy orientuje się ktoś jak wyglada procedura wjazdu z Meksyku oraz Kuby do USA dla Polaków ?
P.S Wpis jak zwykle na wysokim poziomie. Bardzo przyjemnie się z Wami „podróżuje” po NY.
Niestety nie posiadamy takiej wiedzy, ale jak poszperasz w sieci na pewno znajdziesz.