Skip to main content
search
0
Druga część fotograficznej opowieści o Nowym Jorku opatrzona fragmentami doskonałej książki Magdaleny Rittenhouse „Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero”. Zapraszam na  „Fundamenty z dolara #2”.

Cytaty z książki zapisane są kursywą, a moje krótkie dopiski znajdują się w kwadratowych nawiasach. Zanim zaczniecie oglądać dla wygody polecam użyć na klawiaturze klawisza F11 żeby przejść w tryb pełnoekranowy.

Spis treści

Grand Central


Hiszpański architekt Santiago Calatrava powiedział kiedyś, że tym, którzy mają szczęście kończyć lub zaczynać na tym dworcu podróż, podarowano piękną chwilę dnia. Wszystko zdaje się tu logiczne, uporządkowane, na swoim miejscu. Ktoś, kto wysiada z pociągu i z podziemnego peronu kieruje się na górę, do holu głównego, nie może się oprzeć wrażeniu: przybył do wspaniałej metropolii. Wrażenie potęguje turkusowe sklepienie ozdobione konstelacjami złocistych gwiazd; ogromne okna, otwarta przestrzeń, doskonałe proporcje i światło. Budzą zachwyt.

Oto stoimy u wrót dwudziestowiecznego miasta. Południową fasadę Grand Central, dla której inspiracji dostarczył paryski L’arc de triomphe, stanowią trzy łuki wznoszące się na wysokość dziesięciu pięter i zwieńczone ważącą tysiąc pięćset ton rzeźbą „Transportation”. Została wykonana przez francuskiego rzeźbiarza Julesa-Félixa Coutana, uważanego wówczas za jednego z najsłynniejszych przedstawicieli szkoły beaux-arts. Pośrodku uskrzydlony Merkury – bóg prędkości, patron podróży i handlu. Za jego plecami do lotu podrywa się amerykański orzeł. Po prawej stronie Herkules – symbol siły, odwagi, fizycznej energii; po lewej Minerwa – bogini energii intelektualnej, patronka sztuki i rzemiosła, opiekunka miast. U ich stóp spoczywa zegar Tiffany’ego, pod nim zaś wykonana z brązu figura Corneliusa Vanderbilta.

Choć projektanci gmachu posługiwali się językiem klasycznej architektury, budynek, który wznieśli, był hymnem na cześć technologicznych innowacji i najnowszych osiągnięć inżynierii. 

[…] na stacji Grand Central to rozróżnienie – między techniką a estetyką – nie do końca ma rację bytu. Jak zauważa Francis Morrone, historyk architektury z Municipal Arts Society: „Grand Central nie jest planistycznym cudem, który wspaniale jedynie opakowano – poszczególne elementy budynku zostały tak doskonale zintegrowane, że o pięknych planach i funkcjonalności estetyki myślimy jednocześnie”.

Odczuć to można szczególnie wyraźnie, gdy się kroczy po przestronnych rampach – te prowadzące na perony podmiejskie są bardziej strome od tych, którymi dochodzi się do pociągów dalekobieżnych. Projektanci myśleli o bagażach, jakimi będą obarczeni podróżni; za wszelką cenę chcieli ułatwić im życie. Z tego samego powodu, mimo że Grand Central powstała długo przed pojawieniem się przepisów o udogodnieniach dla niepełnosprawnych, stacja jest niemalże pozbawiona schodów.

Na wielkich kolejowych dworcach panują zazwyczaj zgiełk i zamieszanie. Podróżni w popłochu spoglądają na zegarki; nerwowo szukają rozkładu jazdy, biletu, peronu; próbują odnaleźć kogoś w tłumie, ominąć zepsute ruchome schody. Nade wszystko jednak jak najszybciej chcą się wydostać z chaosu – wyjść na ulicę, złapać taksówkę, wsiąść do pociągu.

Na Grand Central – choć terminal jest położony w sercu miasta, w którym wszyscy żyją szybko i intensywnie – panuje tymczasem spokój. Trudno się oprzeć wrażeniu, że projektując ogromny gmach, architekci i inżynierowie zdołali okiełznać zamęt, wyeliminować nieporządek i harmider, jeszcze zanim się tam pojawiły. Przez stuletni dziś dworzec przewija się co dzień ponad siedemset tysięcy podróżnych. Ale cała ta masa ludzka zdaje się płynąć pewnie i harmonijnie w kierunku swojego miejsca przeznaczenia. I bynajmniej nie zawsze jest nim peron lub wiodące na zewnątrz wyjście. 

Liczący osiemdziesiąt cztery metry długości i trzydzieści siedem metrów szerokości Main Concourse, czyli hol główny – serce Grand Central – jest największym pomieszczeniem na kontynencie. W ciągu dnia przez ogromne, sięgające sufitu okna do wnętrza wpadają promienie słońca. Światło, które odbija się od szaropopielatych marmurów, jest miękkie, rozproszone i może dlatego mimo tak monstrualnych rozmiarów hol emanuje ciepłem i spokojem.

Do stworzenia tych niebios francuski malarz Paul Helleu wykorzystał ceruleum – błękitny pigment o delikatnym zielonkawym odcieniu, którego głównym składnikiem jest cynian kobaltu. Wynaleziony na początku XIX wieku w Niemczech, miał się stać ulubionym kolorem europejskich impresjonistów. Na Grand Central naniesione na ten bleu celestique konstelacje gwiazd i znaki zodiaku zostały namalowane w lustrzanym odbiciu (w 1913 roku, wkrótce po otwarciu stacji, odkrycia dokonał ponoć jakiś sfrustrowany pasażer – astronom amator – spóźniwszy się na pociąg). Być może przyczyna była prozaiczna: pracujący na wysokościach malarze z brooklińskiej pracowni Hewlett-Basing spoglądali z góry na rozłożone na podłodze szkice? Niektórzy jednak doszukują się w tej kompozycji głębszego zamysłu – twierdzą, że chodziło o stworzenie złudzenia; malarze nie popełnili bynajmniej błędu; podróżnym, którzy znajdą się na Grand Central, chcieli dać poczucie, że na niebiańskie sfery spoglądają spoza granic wszechświata, niczym bogowie.

Helleu, portrecista, był przyjacielem Marcela Prousta. Posłużył mu ponoć jako pierwowzór artysty Elstira, który pojawia się w cyklu powieściowym W poszukiwaniu straconego czasu. Na Grand Central z myślą o tych, którzy czas próbują odnaleźć lub przynajmniej starają się go nie utracić, nad punktem informacyjnym pośrodku holu umieszczono ogromny zegar. Zwrócone w cztery strony świata cyferblaty, niczym drogowskazy doskonale widoczne z dowolnego punktu dworcowej hali, pełnią dziś funkcję symbolu Grand Central. Zegar wykonano z drogocennego opalu i między innymi dlatego rzeczoznawcy z domów aukcyjnych Christie’s i Sotheby’s szacują, że jest wart od dziesięciu do dwudziestu milionów dolarów. Ale są też inne przyczyny.

Umieszczony w sercu terminalu, zastępuje tu zegar, który zainstalowano jeszcze na Grand Central Depot. Był najważniejszym zegarem w całych Stanach Zjednoczonych, stanowił coś w rodzaju wzorca metra z Sèvres. W XIX wieku wraz z rozwojem kolei pojawiła się potrzeba zsynchronizowania rozkładów jazdy. To zaś wymagało jakiegoś chronologicznego standardu i rygoru.

Wprowadzono go 18 listopada 1883 roku. W tym dniu wszystkie wskazówki dostosowały swój bieg do wskazań zegara na stacji Vanderbiltów. Rok później, w grudniu 1884 roku, „Scientific American” przekonywał czytelników o randze wydarzenia: „Nastawione zostały zegary na dwudziestu tysiącach stacji oraz zegarki trzystu tysięcy pracowników kolei. Naregulowano również setki, być może tysiące zegarów w miastach i miasteczkach. Ilu zwykłych ludzi dokonało podobnej czynności, nie sposób policzyć; prawdopodobnie miliony. Można też przypuszczać, że nic podobnego nie wydarzyło się w przeszłości i raczej nie wydarzy się ponownie”

Choć od stu lat wskazówki zegara przy Grand Central niezmiennie napędza ten sam szwajcarski mechanizm, zsynchronizowane są obecnie z zegarem atomowym przechowywanym w bazie wojskowej w Bethesdzie w stanie Maryland. Zegar traci – lub zyskuje – co najwyżej sekundę raz na milion czterysta tysięcy lat. Mniej precyzyjne są informacje o odjazdach i przyjazdach pociągów wyświetlane nad kasami biletowymi. Rzeczywiste odjazdy spóźniają się o minutę. Konsekwentnie i celowo. Sześćdziesiąt bezcennych sekund podarowanych podróżnym, którzy kupiwszy w ostatniej chwili bilet, bez tchu pędzą na peron. Tam zaś pociąg, który powinien był już odjechać, wciąż stoi.

Niektórzy twierdzą, że to tym wybiegom Grand Central zawdzięcza dostojeństwo i harmonię – czas został tu oszukany; nikt nie musi się z nim ścigać. Jako osoba, której często zdarza się spóźnić na pociąg, wielokrotnie cieszyłam się z podarunku. Ale teoria wydaje mi się pozbawiona sensu. Osobników wiecznie tracących oddech (i czas) przed życiowymi klęskami nie zabezpieczy przecież cofnięta o minutę wskazówka zegara. Tym bardziej jeśli nie mają pojęcia, że ktoś wpadł na tak chytry pomysł. Jak większość śmiertelników potrafią jednak docenić ład i logiczny porządek pod pełnym gwiazd nieboskłonem. I cieszyć się, ilekroć ktoś ofiarowuje im piękną chwilę dnia.

Time Square


Artysta Robert Rauschenberg twierdził, że to największe dzieło sztuki, jakie stworzyła Ameryka. Ale może trafniejszym określeniem byłaby „zabawka”? Ogromny kalejdoskop, w którym wielobarwne ułamki szkła odbijają się w otaczających je zwierciadłach? Jakże trudno wśród tych zwielokrotnionych odbić rozstrzygnąć, co jest oryginałem, a co przedstawieniem. Wszystko zmienia się tu nieustannie, rozsypuje, wibruje. Przy Times Square Ameryka bez przerwy rodzi się, samookreśla, przedefiniowuje; opowiada o sobie, a potem opowieść tę trawestuje. Tu powstają mity i marzenia. Tu mnoży się je i dzieli, przekształca, zniekształca, udoskonala, sprzedaje i kupuje. I w nieskończoność powiela.

Czy szykując pierwszy pokaz fajerwerków w sylwestrową noc, zaledwie kilka miesięcy po zakończeniu budowy nowej siedziby redakcji, Ochs [właściciel i wydawca „New York Timesa”] mógł przypuszczać, że przyczynia się do stworzenia tradycji, która stanie się wizytówką miasta? Że ceremonia będzie przyciągać na plac tłumy marzycieli, przekonanych, że noworoczne życzenia złożone, czy nawet tylko pomyślane przy Times Square mają szczególną moc?

Transmitowane dziś przez największe sieci telewizyjne widowisko ogląda co roku na całym świecie ponad miliard ludzi. W 1904 roku przed siedzibą „Timesa” zgromadziło się dwieście tysięcy osób. Relację z uroczystości zamieścił nazajutrz główny bohater obchodów: „Od fundamentów aż po kopułę – donosił dziennik – gmach był skąpany w świetle niczym pochodnia, rozpalona, by uczcić pojawienie się Nowonarodzonego… jej płomień przeszywał niebiosa”. Pełne radości odgłosy rozentuzjazmowanego tłumu dawało się ponoć usłyszeć kilkanaście kilometrów od skweru.

„Wraz z zapadnięciem zmroku Broadway zaczyna iskrzyć w sposób niepodobny do czegokolwiek na świecie. To apoteoza elektryczności. Przyprawia cię o zawroty głowy. Wybucha, płynie, wije się, toczy, faluje, mruga, migocze, zmienia kolory, znika i z powrotem zaczyna błyszczeć” – opisywała światła Broadwayu holenderska eseistka Odette Keun. – Czerwone, białe, zielone, żółte, niebieskie, pomarańczowe, fioletowe osaczają cię, naglą, proszą, nakazują, byś gdzieś poszedł i coś kupił”.

„Przerażająca jest ilość świateł w tym mieście – pisał w 1906 roku, podczas wizyty w Nowym Jorku, Maksim Gorky. – W pierwszej chwili wydaje się to atrakcyjne, ale […] gdy patrzy się na światło uwięzione w przezroczystym szkle, człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę, że światło tutaj, podobnie jak wszystko inne, jest niewolnikiem. Musi służyć mamonie, mamonie, która ostentacyjnie wynosi się ponad ludzi”.

Był maj 1892 roku, kiedy pierwsza reklama elektryczna – układające się w napis żarówki – rozbłysła u zbiegu Broadwayu i Piątej Alei na ścianie niewyróżniającego się specjalnie hotelu Cumberland. „Manhattan Beach – Swept by Ocean Breezes” – głosił wyświetlający się co kilkanaście sekund napis. Miejscowość Manhattan Beach była eleganckim kurortem położonym wzdłuż linii kolejowej prowadzącej na Long Island i to właśnie prywatna firma – właściciel tej linii – chcąc rozkręcić interes, postanowiła w tak nowatorski sposób wykorzystać najnowszy wynalazek Edisona. […] Ponad wszelką wątpliwość jednak reklama stała się w mieście sensacją. Pisała o niej amerykańska i światowa prasa. Słowo „spectacular”, które pojawiło się w jednym z komentarzy, przyjęło się niemal natychmiast – od tej pory tak nazywane będą w Nowym Jorku wszystkie reklamy elektryczne.

Budynek z cegły, którego północną ścianę zajmowały dotychczas ręcznie malowane billboardy, niemal z dnia na dzień stał się jedną z największych atrakcji w mieście. Wieczorami na rogu ulicy zbierały się tłumy. Bryza i ocean. Zapalające się i gasnące światła – porządek, precyzja, technologia. Impulsy elektryczne przemawiały do wyobraźni. Fakt, że sprawcy tego cudu pracowali w mało cudownych warunkach – spoceni, w umieszczonej na dachu budynku niewielkiej budce, w której ręcznie włączali i wyłączali 1457 żarówek – w niczym nie umniejszał magii. Jak napisze później uważany za ojca spectaculars Oscar J. Gude, znak elektryczny był billboardem podniesionym do potęgi hipnozy.

Spectaculars, które rozbłysły przy Times Square na początku XX wieku, stały się wizytówką tego miejsca i na zawsze miały być już z nim kojarzone. To, że zadomowiły się właśnie w tej części miasta, nie było dziełem przypadku, tłumaczy James Traub w poświęconej historii placu książce Devil’s Playground [Plac zabaw diabła]: „Jako najgęściej zaludnione skrzyżowanie świata Times Square oferował reklamodawcom ten sam towar, który później miały zaoferować wielkie sieci telewizyjne: gałki oczne”.

Przez skrzyżowanie przechodziło milion ludzi dziennie. Oprócz właścicieli i zaopatrzeniowców nowojorskich domów towarowych byli wśród nich turyści – zarówno z wielkich amerykańskich miast, jak i odległych zakątków świata. Times Square, niczym współczesny CNN, pełnił funkcję globalnego medium. Trzeźwo myślący salesmani szybko skalkulowali: koszty poniesione w związku z zainstalowaniem i utrzymaniem podświetlonego znaku przy Times Square, jakkolwiek ogromne, zwracają się z nawiązką: za „złowienie” tysiąca par oczu trzeba było zapłacić od jednego centa do czternastu.

W 2001 roku przy Times Square swój flagowy sklep otworzyła sieć z zabawkami Toys”R”Us. Zajmujące ponad hektar stoiska bardziej niż dom towarowy przypominają ogromny plac zabaw. Sklep zaprojektowano z myślą o „dzieciach i tych, którzy mają serca dzieci”. Spragnieni wrażeń mogą wyruszyć w podróż na diabelskim młynie, pogawędzić ze Spidermanem lub – jeśli dopisze im szczęście – spotkać aktorów znanych i lubianych przez nastolatków programów telewizyjnych. Toys”R”Us to atrakcja turystyczna, miejsce przeznaczenia, destination. Przy okazji zaś… wizytówka i reklama! Interaktywna, odróżniająca się od innych, zapadająca w pamięć. Skuteczniejsza niż billboard podniesiony do potęgi hipnozy.

„Nie sprzedajemy żarówek, metalu i kabli. Te można kupić w sklepie przemysłowym – zwykł ponoć powtarzać jeden z elektryków, którzy zapalali przy Broadwayu pierwsze lampy. – U nas kupuje się bezcenny kawałek nieruchomości: fragment ludzkich marzeń”. Latarnicy z Broadwayu to zamierzchła przeszłość. Na naszych oczach do historii odchodzą żarówki i przemysłowe sklepy. A bezcenny kawałek nieruchomości? Czy pośród diod i mikroprocesorów jest jeszcze miejsce na jakiekolwiek emocje, zachwyt, zdziwienie? Czy przy Times Square nadal da się odnaleźć fragment ludzkich marzeń?

Strand Bookstore


„Strand – nowe, używane, rzadkie. 18 mil książek”. W latach siedemdziesiątych któryś z pracowników odebrał telefon od znanego amerykańskiego dziennikarza. George F. Will chciał wiedzieć, jaka jest łączna długość półek w jego ukochanym nowojorskim antykwariacie. Jeden z księgarzy przeszedł wzdłuż regałów z kalkulatorem w ręku: osiem mil. Will zawyrokował wówczas, że te osiem mil przy skrzyżowaniu Broadwayu i Dwunastej Ulicy to fragment Nowego Jorku, który powinien się znaleźć pod ochroną.

Zaczęło się od skromnego domowego księgozbioru. W 1927 roku, otrzymawszy w spadku trzysta dolarów (i pożyczywszy kolejnych trzysta), Benjamin Bass postanowił otworzyć sklep z książkami. „Był zdaje się mocno sfrustrowanym, niespełnionym pisarzem” – opowiada jego wnuczka Nancy Bass Wyden, która księgarnię prowadzi dziś wraz z ojcem Fredem. Nazwa Strand nawiązywała do słynnej ulicy wydawców i księgarzy w Londynie. Fragment Czwartej Alei, przy której otworzył swój interes Bass, był potocznie określany jako „zagłębie książkowe” (Book Row). Jeszcze w latach sześćdziesiątych istniało tam kilkadziesiąt niezależnych księgarni. Dziś nie ma ani jednej – nie były w stanie sprostać konkurencji ze strony wielkich sieci i internetowego Amazonu. Strand, który w latach pięćdziesiątych przeniósł się o kilka przecznic dalej, nadal prosperuje jednak doskonale.

W sobotnie popołudnie wokół ustawionych przed wejściem metalowych wózków i pudełek tłoczą się amatorzy książek za dolara: „Czekolada i seks”, „Szanse rolnictwa w Alabamie”, „Annały dysleksji”. W środku między półkami, na których stoją książki nowe obok używanych, krążą studenci z pobliskiego New York University, spełnieni i niespełnieni pisarze oraz artyści.

Ale do osiemnastomilowej [już dzisiaj] księgarni przychodzi się nie tylko po białe kruki. Miejsce ma niepowtarzalny klimat i jest uważane za coś w rodzaju nowojorskiej instytucji. W odróżnieniu od nowoczesnych nowojorskich sieciówek panują tu spartańskie warunki: ciasno, brak wygodnych foteli, nie serwują kawy, z sufitu zwisają pozbawione uroku jarzeniówki. Ale jakoś nikt nie narzeka.


Właścicielka z dumą opowiada mi o zainstalowanej niedawno „klimatyzacji z prawdziwego zdarzenia” (przy okazji przebudowano mikroskopijną, mieszczącą się pod schodami toaletę; pamiętała czasy Benjamina Bassa i była tematem krążących po Nowym Jorku legend). Jakim sposobem przez dziesięciolecia udało im się uniknąć plajty bez tego urządzenia, nie mam pojęcia. Znam jednak wielu nowojorczyków, którzy nie zważając na tropikalny upał, potrafią w Strandzie spędzić sporą część letniego weekendu. Słyszałam o takich, którzy przychodzą tu odreagować małżeńskie kłótnie, i takich, którzy uważają, że nie ma lepszego miejsca na podryw. Księgarnia czynna jest codziennie do wpół do jedenastej wieczorem.

Nowojorskie metro


W roku 1867 na Manhattanie pojawiły się pierwsze pociągi miejskie, które poruszały się po naziemnych wiaduktach (i z tego właśnie powodu nazywane były El – od „elevated train”). Z chwilą gdy ruszyły wzdłuż wyspy – Dziewiątą, potem Szóstą, Trzecią i Drugą Aleją – z dolnego jej krańca w górę miasta można się było przedostać w niespełna godzinę. Rację bytu straciły wówczas nie tylko wozy konne, lecz także dotychczasowy model życia, w którym większość nowojorczyków, zwłaszcza biedniejszych, swoje potrzeby i zadania realizowała w obrębie jednej dzielnicy zamieszkania. Teraz, dzięki pociągom, stanęło przed nimi otworem całe miasto: teatry, sale koncertowe, parki, biblioteki, nowe szkoły i nowe miejsca pracy.

 

Mimo to planiści od samego początku mieli świadomość ograniczeń naziemnej kolejki – nadal była dość powolna i hałaśliwa. W czasie, gdy na Manhattanie w kierunku chmur pięły się pierwsze wieżowce, oni intensywnie myśleli o pójściu w odwrotnym kierunku. W 1904 roku ruszyła pierwsza linia metra.

Choć od jakiegoś czasu pociągi podziemne jeździły już po Londynie, Paryżu, Budapeszcie, Berlinie czy Bostonie, nowojorski subway był bezkonkurencyjny.

Nie tylko ze względu na technologiczne zaawansowanie (podczas budowy zrezygnowano między innymi z przebijania podziemnych tuneli, a zamiast tego zastosowano znacznie tańszą technikę odkrywkową); przede wszystkim dlatego, że sieć metra bardzo szybko oplotła niemal całe miasto, łącznie z przyłączonymi doń w 1898 roku nowymi dzielnicami: Brooklynem, Bronxem i Queensem (piąta dzielnica, Staten Island, uzyska połączenie promowe).

W roku 1908, zaledwie cztery lata po uruchomieniu pierwszej linii, z kolejki podziemnej korzystało dziennie ponad milion ludzi. Do połowy XX wieku rozciągające się na długości pięciuset kilometrów nowojorskie metro będzie pozostawać największym tego typu systemem komunikacyjnym na świecie.

Tymczasem, na 33 St Station…  

Central Park


Wczesną wiosną zmęczone konary wiązów i platanów – choć nadal gołe – zaczynają nabrzmiewać oczekiwaniem. Jest jeszcze chłodno, park jest szaro-czarny, wyciszony, powściągliwy. Ale pod korą coś już się budzi, szykuje do pęknięcia. W kwietniu przychodzi pierwszy wiosenny deszcz. Ciepły, szczęśliwy. Za chwilę wszystko wzbierze, napęcznieje, wybuchnie – pola bladych żonkili i krokusów, kwiatostany klonu i nabzdyczone pąki kasztanów. Nowojorczycy zdejmą szaliki i berety, rozepną kurtki. Po parkowych ścieżkach i alejach popłynie barwny strumień: rozbudzone koty, szczęśliwi zakochani, żółte taksówki, wózki inwalidzkie, matki z dziećmi, sprzedawcy precli i hot dogów, beztroscy żebracy, japońskie turystki w za dużych słonecznych okularach, piękne dziewczyny na hulajnogach i fajne chłopaki na deskorolkach. Przetrwaliśmy kolejną zimę. Znów wszystko może się zdarzyć.

Central Park zajmuje powierzchnię dwa razy większą niż Monako i ośmiokrotnie większą niż Watykan. Na wąskiej wyspie, której
mieszkańcy wiecznie narzekają na brak miejsca, jego istnienie graniczy z cudem. Wystarczyłoby przecież wykarczować drzewa, a potem do roboty zagonić jakiegoś znanego architekta… W 2005 roku rzeczoznawcy z zajmującej się obrotem nieruchomościami firmy Miller Samuel wyliczyli, że na położonych w samym środku miasta trzech i pół kilometrach kwadratowych można by zarobić 528 783 552 000 dolarów. Ale niczym Statua Wolności, Woody Allen i sklep Tiffany’ego Central Park to nowojorska instytucja. Państwo w państwie. Nawet pragmatycy od sum z dwunastoma cyferkami wiedzą, jak absurdalne są ich szacunki.

Na pomysł utworzenia parku wpadł w XIX wieku architekt i ogrodnik Andrew Downing (dziś powiedzielibyśmy architekt zieleni,
ale przed Downingiem nikt o nich jeszcze nie słyszał). Na Manhattanie, zwłaszcza w dolnej części miasta, robiło się coraz ciaśniej. Ludzie nie mieli czym oddychać. „Trudno nawet uznać, że to, co nazywa się w Nowym Jorku parkami, stanowi przeprosiny za ich brak – ubolewał w latach czterdziestych Downing. – To jakieś marne skwerki albo padoki”. Wspierał go William Cullen Bryant – poeta i wpływowy redaktor popołudniówki „New York Evening Post”: „Cal po calu handel zżera naszą wyspę i jeśli chcemy ocalić choć mały jej fragment dla zdrowia i rekreacji, trzeba uczynić to teraz”.
Downing i Bryant mieli na oku teren, który dotychczas szerokim łukiem omijali deweloperzy. Był nieatrakcyjny: położony na północy, na razie jeszcze poza granicami miasta, zajęty przez bagna i ogromne skalne występy. W 1853 roku, dzięki zabiegom dwóch wizjonerów, na zakup blisko trzech kilometrów kwadratowych tych nieużytków Rada Miasta wyasygnowała pięć milionów dolarów. Transakcję sfinalizowano cztery lata później.

Vaux i Olmsted [architekci, którzy projektowali park] postanowili, że przebiegające w poprzek parku ulice znajdą się w wąwozach zamaskowanych krzewami i drzewami, dla pieszych zaś zostaną wybudowane nad nimi mosty. W ten sposób położony w samym środku miasta wielopoziomowy park zachowa swój rustykalny charakter, umożliwiając jednocześnie przejazd środkami transportu (co więcej, będzie go można zamknąć na noc, nie utrudniając tym samym życia dorożkarzom, potem kierowcom samochodów). Trzydzieści sześć mostów – ze stali, cegły, granitu i piaskowca – zaprojektował Vaux. Każdy jest inny. Architektoniczne perły uwielbiają fotografowie, całujące się pary i uliczni muzycy.

Kolejnym wyzwaniem, z którym musieli się zmierzyć projektanci parku, były występujące w północnej części Manhattanu ogromne skały i głazy. Ponieważ nie wynaleziono jeszcze dynamitu – większość robót ziemnych trzeba było wykonywać ręcznie – sprawiały wrażenie przeszkód nie do pokonania. Olmsted i Vaux jednak, niezrażeni, z tej geologicznej przeciwności postanowili uczynić atut parku.

„Urok naturalnych krajobrazów leży w ich harmonijnej nieregularności” – pisał Vaux. „Nadejdzie moment, gdy Nowy Jork zostanie całkowicie zabudowany, gdy wszystkie jego nierówności zostaną zniwelowane, a malownicze skalne wzniesienia ustąpią miejsca równiutkim rzędom monotonnych ulic i niezliczonej ilości prostych, wyprężonych w górę budynków – przewidywał Olmsted. – Park będzie wówczas jedynym wyjątkiem, który pozwoli docenić nasze obecne, tak malownicze, ukształtowanie terenu”.

A więc maksymalna prostota i otwarte przestrzenie – starannie zakomponowane, lecz do złudzenia przypominające naturalne: „Park w możliwie największym stopniu powinien stanowić uzupełnienie miasta. […] Jego piękno musi się kryć w polach, łąkach, preriach, w zielonych pastwiskach i akwenach. Chcemy znaleźć w nim ciszę i ukojenie”.

Do parku, który od sąsiadujących z nim ulic odgradza niski mur z kamieni, wiedzie dwadzieścia bram dedykowanych mieszkańcom
miasta. Swoją bramę mają dzieci, artyści, wynalazcy, rzemieślnicy, handlarze, inżynierowie, geodeci. „Gdyby tu była Anglia, mielibyśmy pewnie bramę króla, królowej i najrozmaitszych księżniczek. Ale to Ameryka. Ten park należy do ludzi, a nie do księżniczek” – mówi z dumą Lorraine Klein, wolontariuszka, która od kilkunastu lat pracuje tu jako przewodnik. Rzeczywiście, to o zwykłych mieszkańcach metropolii, którzy z braku czasu czy pieniędzy nie mogą sobie pozwolić na wyprawę za miasto, myśleli przede wszystkim twórcy parku.

„Najważniejsze to dostarczyć setkom tysięcy zmęczonych pracowników […] próbkę tego, co stworzył Bóg” – pisał Olmsted.
Chciał, by w parku wszyscy ci, którzy nie mogą sobie pozwolić na dalekie podróże, odnaleźli ich namiastkę – przenieśli się w czasie i w miejscu, a czasem nawet zgubili i stracili orientację. „Ma oddziaływać podobnie jak muzyka, która omija myśli i której nie można w pełni oddać słowami”. Stało się tak, jak sobie wymarzył. W pogodne weekendy, bez względu na porę roku, park to jedno z najliczniej odwiedzanych miejsc w mieście, jednak dziwnym trafem nigdy nie jest w nim zbyt tłoczno.

 1 września 1858 roku po wielu perypetiach i trudnościach […] ruszyła budowa parku. W ciągu piętnastu lat, które miną od tego wrześniowego pochodu do momentu oficjalnego otwarcia parku, z jego terenu zostanie usuniętych ponad milion metrów sześciennych skał i kamieni. W większości ręcznie (choć to właśnie przy okazji robót ziemnych w parku wynaleziono pierwszy na świecie mechaniczny przyrząd do kruszenia kamieni).

Powstaną sztuczne – lecz do złudzenia przypominające naturalne – jeziora i strumienie oraz ogromny rezerwuar. Z pobliskiego New Jersey wozy konne przywiozą ponad czternaście tysięcy metrów sześciennych ziemi (Olmsted, który miał ambitne plany botaniczne, uznał, że ta, którą tam zastał, nie jest dostatecznie żyzna). Niemieccy ogrodnicy zasadzą ponad cztery miliony drzew i krzewów, półtora tysiąca gatunków. Olmsted i Vaux dołożą wielu starań, by te ludzkie wysiłki pozostały niewidoczne. Zadbają nawet o Ramble – fragment parku, który „będzie omijany przez myśli i którego nie da się opisać słowami”. Pośrodku kilkumilionowego miasta wyrośnie zatem „dziewicza puszcza” – gąszcz drzew i zarośli, w którym, tak jak chciał Olmsted, łatwo można się zgubić.

Łyżwy w Central Parku – nowojorski rytuał. W przedświąteczny zimowy wieczór na ślizgawce panuje tłok. Metalowe ostrza połyskują w świetle jarzeniowych lamp i fleszy cyfrowych kamer. W tle postmodernistyczne wieżowce Columbus Circle. W czasach Olmsteda odziani w peleryny i kapelusze nowojorczycy mknęli po zamarzniętych taflach jezior; dziś, w dobie globalnego ocieplenia, krążą po sztucznym lodowisku w goreteksowych kurtkach i z iPodami.

Park miał być wcieleniem ideałów egalitaryzmu, społecznej równości. Jeśli dzielnica Lower East Side stanowiła pierwszy przystanek emigrantów w drodze do Ameryki, Central Park stanowił kolejny. Tam były pokonywane bariery kulturowe, tu – społeczne i klasowe. Powoli, dzień po dniu, kamień po kamieniu. Wśród wiązów, strumieni, skał i zarośli. W zakątkach, w których można się czasem zgubić i wśród których fruwają ptaki z tropików – łącznicy między niebem a ziemią.

THE END


Zdaję sobie sprawę, że była to dosyć nietypowa forma narracji. Jednak odkrywając i fotografując Nowy Jork cały czas miałem z tyłu głowy zdania, myśli i opinie, które przeczytałem w tej niesamowitej książce i każda próba przelania na papier własnego zdania zdawała mi się jedynie nieudolną kalką. Dlatego składam w tym miejscu hołd autorce i mam nadzieję, że kiedy znajdziecie się kiedyś w tamtej części świata również sięgniecie po tę pozycję. Naprawdę warto.


W tekście wykorzystano fragmenty książki Magdaleny Rittenhouse „Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero”, wyd. Czarne, 2003. 

Fotografie zamieszczone w tym wpisie wykonano aparatem Olympus OM-D E-M1 z obiektywami M.Zuiko 12‑40mm 1:2.8 PRO oraz 40‑150mm 1:2.8 PRO dzięki uprzejmości Olympus Polska.

Fundamenty z dolara #1

[fb-like]
Przeczytaj następny tekst
Patryk Świątek

Autor Patryk Świątek

Lewa półkula mózgu. Analizuje, roztrząsa, prześwietla. Oddany multimediom i opisywaniu przygód. Laureat konkursów fotograficznych. Autor reportaży, lider stowarzyszenia "Łanowa.", założyciel "Ministerstwa podróży". Nie może żyć bez pizzy.

Więcej tekstów autora Patryk Świątek

Dołącz do dyskusji! 2 komentarze

  • marta pisze:

    Czesc! Mam pytanie zupełnie nie związane z wpisem a mianowicie: Czy orientuje się ktoś jak wyglada procedura wjazdu z Meksyku oraz Kuby do USA dla Polaków ?
    P.S Wpis jak zwykle na wysokim poziomie. Bardzo przyjemnie się z Wami „podróżuje” po NY.

Miejsce na Twój komentarz

*