Z pewnością moje odczucia byłyby znacznie uboższe gdyby przed wyjazdem w moje ręce nie wpadła książka Magdaleny Rittenhouse „Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero”. Genialne dzieło literackie i studium miasta, bez którego dzisiaj nie wyobrażam sobie poznawania Nowego Jorku. Każdy kolejny akapit, który pochłaniałem w samolocie do USA sprawiał, że spacerując niedługo potem po Manhattanie czułem pod stopami każdy szfindel, każdy sukces, każdą porażkę, każde wydarzenie i każdego dolara, na którym zbudowane wyrosła ta metropolia.
Dlatego nie będę próbował poprawiać tego co doskonałe. Nowy Jork poznawałem z aparatem w ręku i książką Rittenhouse w głowie i tak też chciałbym przedstawić Wam moją podróż po tym miejscu.
Cytaty zapisane są kursywą, a moje krótkie dopiski znajdują się w kwadratowych nawiasach. Zanim zaczniecie oglądać dla wygody polecam użyć na klawiaturze klawisza F11 i przejść w tryb pełnoekranowy.
Spis treści
Początki
Pięćdziesiąt tysięcy lat temu topniejące lodowce wyrzeźbiły w skałach łupkowych głębokie koryta oblewających Manhattan rzek i zatok. Ale możliwe też, że losy i przyszła pomyślność miasta zostały wyryte w najtwardszych, metamorficznych skałach, na których spoczywa południowy kraniec wyspy – mówi się o nich bedrock – u zarania dziejów: gdy zaczynały się tworzyć kontynenty; 450 milionów lat temu.
Na razie nikt nie ma jeszcze pojęcia, że miejsce, które niechcący odkrył kapitan Hudson, posiada jeden z najcenniejszych na świecie skarbów: naturalny port. Zatokę Lower Bay osłaniają przed wzburzonymi falami Atlantyku wyspy Staten i Long Island. Rozciągająca się na długości trzech kilometrów cieśnina prowadzi stąd do kolejnej zatoki, Upper Bay. Niewiele jest na świecie tak dogodnych przystani. Tylko trzy: Hongkong, San Francisco i Nowy Jork.
Wybiegamy jednak myślą do przodu. Na razie nie ma jeszcze Nowego Jorku. Jest wyspa rozciągająca się na długości dwudziestu dwóch kilometrów. W najszerszym miejscu ma zaledwie trzy kilometry. Od ponad tysiąca lat gospodarują nią Indianie Lenape – „prawdziwi ludzie”. Słone, przesiąknięte zapachem mokradeł i jodu powietrze od czasu do czasu przeszywa pisk ptaków. Kołują nad wyspą, zniżają lot, ich skrzydła zbliżają się do powierzchni wody, która rozprasza promienie słońca. Niektórzy mówią, że są dzikie. Ale natura wyposażyła je w kompasy precyzyjniejsze od tych, które posiadał Hudson. Ilekroć lecą na północ lub południe, wracają z powrotem.
Wall Street
Ulica, zamknięta dziś dla samochodów, wybrukowana jest kostką z szarego kamienia. Turyści, którzy przychodzą tu robić zdjęcia, najczęściej nie zauważają kawałków drewna pośrodku jezdni. Wciśnięte w nawierzchnię fragmenty belek – poszarzałe, pełne bruzd przypominających zmarszczki na twarzy starca – wyglądają prawie jak granit. To pamiątka po murze obronnym wzniesionym w 1652 roku na polecenie ówczesnego gubernatora Nowych Niderlandów Petera Stuyvesanta. Holandia właśnie wdała się w wojnę z Anglią. Chodziło o wpływy na morzu i nikt nie miał wątpliwości, że Nowy Amsterdam – ogromny, leżący na skrzyżowaniu najważniejszych szlaków handlowych port – wcześniej czy później stanie się obiektem ataków.
Trinity Church
Lista nazwisk na kamiennych nagrobkach [obok kościoła Świętej Trójcy] przypomina wykaz Who is Who: Robert Fulton, który stworzył w Nowym Jorku pierwsze regularne połączenie promowe; William Bradford, jeden z pierwszych wydawców nowojorskich gazet; Aleksander Hamilton, bez którego Wall Street prawdopodobnie nigdy by nie powstała. Poeci, pisarze, artyści, kupcy i bankierzy. Kiedyś każdy, kto chciał się liczyć w Nowym Jorku – bez względu na to, czy był niemieckim żydem, szkockim prezbiterianinem czy włoskim katolikiem – musiał się pokazywać w kościele Trinity. Ci, którym udało się osiągnąć sukces, trafiali po śmierci na ten właśnie cmentarz.
On
Do budynku [Federal Hall] zwieńczonego portalem wspartym na surowych doryckich kolumnach wiodą kamienne schody. Mniej więcej w ich połowie na granitowym piedestale umieszczono odlaną z brązu rzeźbę pierwszego prezydenta [USA – Georga Washingtona]. W ciągu dnia, kiedy schody pełne są namiętnie fotografujących turystów, jego figura wydaje się ogromna, majestatyczna. Jest kilkakrotnie większy niż stojący tuż obok policjanci i żołnierze, którzy czuwają nad bezpieczeństwem ulicy.
i Ona
Statua Wolności była hołdem, jaki temu szaleństwu i ludzkiej woli składał Stary Świat. We Francji przyszłość liberté, égalité, fraternité wydawała się zagrożona. Postanowili wysłać Lady Liberty do Ameryki. W darze na setne urodziny nowej republiki. Frédéric Auguste Bartholdi, rzeźbiarz, któremu powierzono wykonanie pomnika mówił o niej „moja Amerykanka”. Nadał jej twarz własnej matki i ciało kochanki. „Stworzenie wielkiej statui nie polega tylko na wzniesieniu czegoś ogromnego – pisał, zabierając się do projektu. – Statua musi też wywoływać emocje w piersiach tych, którzy ją widzą – nie z powodu swej objętości, lecz dlatego, że rozmiary są proporcjonalne do idei, którą wyrażają, i zajmującego miejsca”.
Brooklyn Bridge
Kiedy go wznoszono, neogotyckie wieże miały stać się najwyższą konstrukcją na kontynencie. W Nowym Jorku odebrały palmę pierwszeństwa kościołowi Świętej Trójcy, który do tej pory niepodzielnie górował nad portem. W jakimś sensie to most Brookliński miał teraz pełnić funkcję katedry; stać się zawieszoną między niebem a wodą świątynią ze starego jak świat granitu i ze stali – metalu, do którego należała przyszłość. Historyk James Marston Fitch zauważył kiedyś, że do wielkich przełomów w architekturze dochodzi, gdy pojawienie się nowych teorii, materiałów i technologii zbiega się w czasie z nowymi potrzebami społecznymi. Most Brookliński był także bramą wiodącą do nowej epoki – epoki wielkiego przemysłu i nauki, imponujących miast i ogromnych fortun; epoki, w której dokonywano rzeczy niemożliwych bez względu na cenę.
To nie przypadek, że właśnie w tej części miasta pojawią się pierwsze wieżowce i że tu rozpocznie się szaleńczy wyścig architektów, inżynierów, deweloperów – epidemia, która szybko opanuje pozostałe części Manhattanu, ale która tu będzie miała swój szczególny wymiar. Będą burzyć i budować, kłócić się i negocjować, handlować parcelami i prawami do wznoszenia coraz wyższych pięter (w 1916 roku miasto wprowadzi ograniczenia – dozwolona wysokość budynku zostanie uzależniona od zajmowanej przezeń powierzchni; ci, którzy nie wykorzystają swojego limitu, uzyskają możliwość odsprzedawania swoich „praw powietrznych” sąsiadom). Bez sentymentów i ceregieli. Byle do przodu. Byle do góry. Wyżej niż konkurencja.
To, że udało się go zbudować, zakrawało na cud. Dziś rzadko kto myśli o trudnościach, które trzeba było pokonać, aby do tego doszło. Jego istnienie wydaje się oczywiste, nieuchronne.
Betonowe niebo
[…] dopiero pod koniec wieku, w roku 1996, pojawią się urządzenia umożliwiające przesyłanie informacji i dokonywanie transakcji „in real time”, czyli w czasie rzeczywistym. Dopóki to nie nastąpi, dopóki minuty czy nawet sekundy będą stanowić barierę, dopóty przestrzeń – fizyczna bliskość, bycie w centrum wydarzeń, w orbicie finansowej elektrowni – będzie dla graczy [giełdy] z Wall Street sprawą życia i śmierci.
Najsłynniejszy wieżowiec świata. Wzniesiony nie w porę, w nieodpowiednim miejscu, w oparach spekulacyjnego obłędu, wbrew logice i rozsądkowi. Był jak spóźniony gość, który przychodzi na przyjęcie, gdy wypito już alkohol, a po podłodze poniewierają się puste butelki i rozbite szkło. Kierujący całym przedsięwzięciem – Al Smith i John J. Raskob – zjawili się na tej imprezie na ostrym kacu, który postanowili leczyć klinem.
W ciągu roku na budowie zginęło sześć osób – dwóch murarzy, spawacz i trzech stolarzy. Zważywszy na karkołomne warunki, w jakich toczyły się prace (brak jakichkolwiek zabezpieczeń!), liczba ta, choć tragiczna, wydawała się niewiarygodnie mała. Wśród pracujących na wysokościach było kilkuset Indian z plemienia Mohawk, którzy pozbawieni są ponoć lęku wysokości. Być może jednak unoszące się wówczas nad całą Ameryką strach, panika i rozpacz zahartowały wszystkich robotników? Budowę stu dwóch pięter ukończono w ciągu niespełna jedenastu miesięcy – szybciej niż komukolwiek kiedykolwiek cokolwiek podobnego wydawało się możliwe. Recesja sprawiła, że spadły ceny materiałów budowlanych – przede wszystkim stali – oraz siły roboczej. W efekcie koszt całego przedsięwzięcia okazał się sporo niższy, niż pierwotnie szacowano (był to chyba jedyny tego rodzaju przypadek w historii budownictwa wielkich wieżowców). Po południu 18 marca zakończono montaż iglicy.
„Empire State zdaje się płynąć w powietrzu nad miastem niczym zaczarowana wieża z bajki – napisali autorzy opublikowanej jeszcze w tym samym roku monografii Empire State: A Short History [Empire State. Krótka historia]. – Budynku tak wyniosłego, tak spokojnego, tak cudownie prostego, tak świetliście pięknego nikt dotąd nie był sobie w stanie wyobrazić. Dziś możemy spojrzeć wstecz na starannie zrealizowane marzenie”.
High Line
Miało go nie być. Powstał niemalże przez pomyłkę. Położony w zaniedbanej kiedyś części Manhattanu park High Line to zawieszony nad ulicami ogród. Zamiast klombów z begoniami i tulipanami porastają go trawy i polne kwiaty. Został stworzony na pordzewiałym, przeznaczonym do rozbiórki wiadukcie kolejowym dzięki zapałowi garstki marzycieli. Postanowili ocalić fragment industrialnej historii miasta, tchnąć w niego nowe życie. Przedsięwzięcie okrzyknięto jednym z najciekawszych i najbardziej udanych projektów rewitalizacyjnych na świecie. Co było potrzebne? Pasja, wyobraźnia, nieszablonowe myślenie. I może jeszcze szczęśliwy zbieg okoliczności.
Fotografie zamieszczone w tym wpisie wykonano aparatem Olympus OM-D E-M1 z obiektywami M.Zuiko 12‑40mm 1:2.8 PRO oraz 40‑150mm 1:2.8 PRO dzięki uprzejmości Olympus Polska.
W tekście wykorzystano fragmenty książki Magdaleny Rittenhouse „Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero”, wyd. Czarne, 2003.
Chyba muszę przeczytać tę książkę.
A relacja miodzio. Aż chce się tam być!