Nie było by Paragonu z podróży gdyby nie one. Nie byłoby wielu wspomnień, bo pamięć często bywa zawodna. Nie byłoby sporej części przygód, które zapoczątkowało hasło „ale to by była fota…”. Posłuchajcie historii o cichych bohaterach każdego naszego wyjazdu – aparatach fotograficznych.
Spis treści
Canon Prima BF-800
Dawno, dawno temu mały Patryś bardzo chciał zostać fotografem. Wybłagał u rodziców sporą dotację, dorzucił trochę z własnego kieszonkowego i za 200 zł zakupił pierwszy w swoim życiu aparat fotograficzny – Canon Prima BF-800. Co to była za maszyna! Obiektyw(ik) 28 mm, automatyczne przewijanie kliszy, lampa błyskowa i uwaga, wyświetlacz LCD informujący o liczbie pozostałych do zrobienia zdjęć i stanie baterii. W tamtym czasie na podwórku prawdziwy szpan.
Mijały lata, wywołane zdjęcia trafiały do kolejnych albumów, a na polski rynek zaczęły wchodzić aparaty cyfrowe. Moja początkowa fascynacja pstrykaniem gdzieś się rozeszła, a w skarbonce się nie przelewało, więc motywacji do nowego zakupu nie było. Na początku liceum postanowiliśmy jednak, wraz z przyjacielem ze szkolnej ławki Szymonem, założyć gazetę. „Spiritus Scholae” okazał się strzałem w dziesiątkę, dlatego inwestując w przyszłość redakcji ze środków uzyskanych ze sprzedaży miesięcznika postanowiliśmy zakupić nowy, porządny aparat cyfrowy. Wybór padł na kompaktowego Panasonica DMC-LZ7. Rozdzielczość 7.2 mln pikseli, obiektyw 37-222 mm f/2.8-4.5, optyczny stabilizator obrazu i procesor przetwarzania obrazu Venus Engine III dawały już znacznie większe możliwości wykonywania fotografii „na poziomie”.
Panasonic DMC-LZ7
Jako redaktor naczelny i redakcyjny fotograf do momentu odejścia z liceum sprzęt był w moim posiadaniu i mogłem używać go także w czasie swoich wakacyjnych wyjazdów. Pierwszy poważny sprawdzian przeszedł w czasie mojej wyprawy zdezelowanym busem do Rumunii w 2008 roku.
Pamiętam, że czułem się w czasie tego wyjazdu jak prawdziwy reporter, a każde zrobione przez siebie zdjęcie traktowałem jak relikwie. I dobrze, ponieważ niedługo później większość z nich uległa bezpowrotnej zagładzie po awarii mojego zewnętrznego dysku. Udało mi się jednak zachować część z nich.
Mimo starań nie mogłem za pomocą tego sprzętu uzyskać efektu rozmycia tła (mała głębia ostrości). Wtedy jeszcze nie wiedziałem jak to działa i skąd on się bierze, ale tak mi się to podobało, że „ręcznie” w programach graficznych zaznaczałem pierwszy plan i rozmywałem tło. Oczywiście bardzo nieudolnie. Popatrzcie na zdjęcie koni na zbliżeniu.
Rok później Panasonic był z nami w czasie pierwszej, wielkiej podróży na Bałkany, która zapoczątkowała Paragon. Przywieźliśmy stamtąd mnóstwo fotografii, które stały się filarami graficznymi naszego bloga i chyba wywołują w nas najwięcej emocji ze wszystkich jakie do tej pory zrobiliśmy.
W czasie tej podróży rozpoczęła się też nieszczęśliwa seria przykrych zdarzeń związanych z aparatami jakie będą nas nękać w niemal każdej kolejnej wyprawie. W trakcie wspinaczki na najwyższy szczyt Olimpu zgubiłem pokrowiec Panasonica, a wraz z nim kartę SD ze zdjęciami z pierwszej połowy wyjazdu, która odnalazła się potem w nieprawdopodobnych, cudownych wręcz okolicznościach. Całą tę niedługą historię możecie przeczytać tutaj. Bardzo polecam na chwilę przenieść się do tamtego momentu.
Ze względu na jego małe rozmiary LZ-7 zazwyczaj nosiłem w kieszeni. Przetrwał niejedno zderzenie ze skałą i niejeden upadek i nigdy nas nie zawiódł. Niestety po tym wyjeździe musiałem przekazać go kolejnej redakcji Spiritus Scholae i zacząłem poszukiwania kolejnego aparatu.
Pentax K10D
Efekt rozmycia tła (kontrola głębi ostrości) wiercił mi dziurę w brzuchu i wiedziałem, że kolejny aparat jaki kupię musi być z tych, które to potrafią. Nabyłem trochę wiedzy i postanowiłem kupić pierwszą w swoim życiu lustrzankę. Poszukiwania odpowiedniego modelu trwały długo. Szukałem sprzętu, który oparłby się najtrudniejszym warunkom użytkowania i był w moim zasięgu cenowym (oczywiście w grę wchodziły tylko sprzęty używane).
Wybór padł na Pentaxa K10D. Kupiłem go za 1000 zł wraz ze standardowym obiektywem 18-55 mm f/3,5-5,6. W testach określano go jako produkt dla „zaawansowanych amatorów”. Matryca 10.1 megapiksela i dziesiątki rozbudowanych funkcji dawały mi całkowicie nowe możliwości fotografowania rzeczywistości. To wtedy nauczyłem się co to jest czułość ISO, czas naświetlania, wielkość przesłony, długość ogniskowej, balans bieli i z każdym kolejnym wyjazdem wiedziałem na ten temat coraz więcej. Uzależniłem się od pewnego chwytu dużych rozmiarów sprzętu. I nie narzekałem na fakt, że często zajmował mi pół plecaka. A stalowy korpus i 72 uszczelki dawały pewność, że ani woda, ani piach nie zaszkodzą w jego sprawnym działaniu.
Pierwszy duży test na trwałość Pentax przeżył w czasie naszej wyprawy do jaskini Słowiańskiej-Drwali. Przeciskanie się przez minimalnych rozmiarów szczeliny, zderzenia ze skałami i zalewanie błotem – nie oszczędzaliśmy go w żaden sposób. Ale mimo, że po wyjściu z jamy błoto zajmowało każdą szparę i zagłębienie korpusu działał bez zarzutu.
Wreszcie mogłem tworzyć zdjęcia z tak pożądanym zawsze przeze mnie efektem rozmytego tła.
A po osiągnięciu pewnej sprawności w obsłudze aparatu wykonywać także ładne zdjęcia nocą.
Pentaxowi zawdzięczamy oprawę fotograficzną wszystkich podróży od 2010 do połowy 2011 roku. W tym bardzo dla nas ważnej, pierwszej wyprawie do Maroka, po której postanowiliśmy założyć bloga.
Pentax świetnie spisywał się także w czasie naszej autostopowej wyprawy do Gruzji. Zrobiłem nim masę świetnych, jak mi się wydawało, zdjęć. Niestety w wyniku słynnego już napadu w Poti straciłem plecak, a razem z nim Pentaxa, a w nim kartę SD ze zdjęciami z prawie całego wyjazdu. Pogodzenie się ze stratą całego mojego ekwipunku, nawet samego aparatu, było w miarę proste, ale utratę zdjęć przeżywałem jeszcze długo. Jednocześnie stanąłem też przed zadaniem kupna kolejnego aparatu, bez niego bowiem nie wyobrażałem sobie już żadnej podróży.
Nikon D90
Miałem już Canona, Panasonica, Pentaxa – przyszedł czas na Nikona. Zawsze podobał mi się dźwięk migawki (wydawany w momencie naciśnięcia spustu) jaki wydawały lustrzanki tej firmy. Był soczysty, orzeźwiający – szczególnie w porównaniu do Pentaxa, który brzmiał jakby aparat był tylko plastikową atrapą. Model D90 w 2011 roku nie był szczytem techniki, uchodził jednak za solidny, niezawodny sprzęt i dawał znacznie lepszą jakość zdjęć niż moje poprzednie „zabawki”.
Kupiłem go za nieco ponad 2000 zł z obiektywem Nikkor AF-S DX 18-105 mm f/3.5–5.6G ED VR. Pamiętam, że aparat chciałem odebrać osobiście, więc przejechałem się do Sopotu przy okazji mojej weekendowej podróży „Pociągiem dookoła Polski„.
Zarówno sama lustrzanka jak i obiektyw sprawdzały się bardzo dobrze – już kilkanaście dni po zakupie używałem ich w boju w takcie 10-dniowej podróży na Wyspy Kanaryjskie. Uniwersalny zakres ogniskowych bardzo przypadł mi do gustu – w podróży zawsze liczyła się dla mnie szybkość działania, nigdy nie miałem czasu na wymianę obiektywów, za to ceniłem sobie możliwość robienia zdjęć zarówno w szerokiej perspektywie jak i w zbliżeniach bez zbędnych kombinacji. Poprzednie doświadczenia nauczyły mnie też, że Brzytwa Ockhama działa też w tej materii – najlepsze są najprostsze rozwiązania.
Prawdziwym sprawdzianem dla Nikona miał być jednak dwumiesięczny wyjazd do Indii i Nepalu, skąd planowałem przywieźć stosy doskonałych fotografii. Nie minęły jednak trzy dni odkąd wylądowaliśmy w Delhi, a w wąskiej uliczce potrącił mnie motocyklista, który przepychał się przez tłum ludzi. Pech chciał, że zahaczył kierownicą o pasek, na którym miałem zawieszony aparat i pociągnął go z dużą siłą. Nikon wyleciał w powietrze, zrobił podwójny axel i potrójny tulup po czym upadł z łoskotem na ziemię, obiektywem w dół.
W pierwszej chwili byłem przekonany, że całkowicie po nim, bo upadł naprawdę mocno, a dookoła posypało się szkło. W drugiej poczułem ulgę, bo pękł tylko filtr UV, który ma chronić pierwszą soczewkę obiektywu m.in. od takich zdarzeń. W trzeciej okazało się, że obiektyw jest jednak uszkodzony i nie da się nim robić „normalnych” zdjęć. Większość z nich była prześwietlona mimo prób ręcznej kompensacji, a w obiektywie coś latało i czasem pojawiało się na zdjęciu w formie czarnej plamy. Efekt był mniej więcej taki:
Byliśmy wtedy w Amritsarze i nie udało mi się znaleźć tam osoby, która naprawiałaby takie rzeczy. Podobnie było w Dżammu, a kiedy dotarliśmy do Srinagaru w Kaszmirze w zasadzie straciłem nadzieję, że znajdę kogoś, kto będzie potrafił reperować obiektywy. Nie poddawaliśmy się jednak i przy każdej okazji pytaliśmy miejscowych, czy nie wiedzą, gdzie możemy znaleźć speca od takich sprzętów. O dziwo, wśród ich wypowiedzi (które często należało przepuszczać przez sito) zaczęło powtarzać się jedno tajemnicze imię – Baszir Ranko. Pytaliśmy więc dalej gdzie możemy znaleźć owego Baszira Ranko, chociaż nie nastawialiśmy się raczej na sukces tej misji. Mieszkańcy położonego tuż przy granicy z Pakistanem Srinagaru mają bowiem inne rzeczy na głowie niż kupowanie zaawansowanych aparatów fotograficznych i większość z nich z dużym zdziwieniem patrzyła na mojego Nikona zawieszonego na szyi.
Stopniowo zbliżaliśmy się jednak do miejsca, które według wskazań mieszkańców stanowiło siedzibę Baszira Ranko. Wkrótce znaleźliśmy się w obskurnym parterowym baraku. Młody mężczyzna siedzący za szybą jak na poczcie po moim pytaniu o możliwość naprawy sprzętu przyjął ode mnie aparat, pokiwał głową i przekazał go za tajemniczą kotarę za którą siedział mistrz – Baszir Ranko. Po kilkunastu minutach Baszir wydał wyrok – spróbuje naprawić obiektyw na jutro, ale nie obiecuje, że mu się uda. Trochę bałem się zostawiać w tym miejscu swój sprzęt, ale nie miałem wyjścia – przed nami było jeszcze kilka tygodni podróży i nie wyobrażałem sobie zostać bez aparatu.
Na drugi dzień, co przyjąłem z wielką ulgą, chatka mistrza była otwarta, a mój Nikon czekał gotowy do odbioru. Baszir naprawił zniszczenia, ale tylko częściowo bo jeden z metalowych pierścieni w środku złamał się na pół, a w Kaszmirze nie dało się go dostać na wymianę. Obiektyw działał, ale pobierał zbyt dużo światła i miał problemy z uzyskaniem dużej głębi ostrości. Co więcej zewnętrzna soczewka nie została odpowiednio dociśnięta przez co prawa strona zdjęć była rozmyta.
Pobawiłem się jednak w Baszira, tu trochę przyklepałem, tam postukałem i udało mi się doprowadzić obiektyw do stanu używalności.
Mimo pewnych niedociągnięć Nikon przez resztę podróży podołał swojemu zadaniu.
A potem dawał radę w kilkunastu kolejnych podróżach do różnych zakątków świata, pomimo swojej skazy.
Olympus OM-D E-M1 i E-M5 II
Po 4 latach wiernej służby, kilka dni temu, Nikon przeszedł na ławkę rezerwowych. Jego miejsce w panteonie paragonowych aparatów zajął Olympus OM-D E-M1 i Olympus E-M5 II. Pierwszego używam ja, a drugiego Bartek. Korpusy wraz z obiektywami M.ZUIKO 12‑40mm 1:2.8 PRO i M.ZUIKO 40-150mm 1:2.8 PRO dostaliśmy na wyposażenie naszych najbliższych wypraw od firmy Olympus.
Zapowiadają się super. Takiej klasy sprzętu jeszcze nie mieliśmy do dyspozycji. Świetne szkła ze stałym światłem 2.8, super szybki autofocus, bardzo dobra stabilizacja obrazu, 16 megapikselowa matryca i doskonały wizjer dają pewność, że każda wykonana przez nas fotografia będzie na poziomie (przynajmniej ze strony aparatów). Co jednak dla nas najważniejsze (wiedząc w jakich warunkach używany swoich sprzętów) zarówno korpusy obydwu aparatów jak i obiektywy zostały wykonane bardzo solidnie – są odporne na kurz, zachlapania i mróz. Rozmiary aparatów są też sporo mniejsze niż w przypadku tradycyjnych lustrzanek (obydwa modele to bezlusterkowce). Kiedy swojego Nikona pakowałem do bagażu podręcznego połowę plecaka miałem zajętą, a w późniejszym okresie jego użytkowania łapałem się na tym, że często nie zabierałem go na krótsze wyjazdy, bo nie miałem ochoty go dźwigać.
Jak E-M1 i E-M5 II będą sprawowały się w boju na pewno damy Wam jeszcze znać. Mam wielką nadzieję (a ekipa Olympusa zapewne jeszcze większą), że pod względem przygód nie będą naśladowały swoich starszych braci. Swoją drogą, ciekawe jak będą wyglądały opisy naszych aparatów za kolejnych kilka, kilkanaście lat? Może wtedy do wykonania zdjęcia będzie wystarczało już tylko nieco dłuższe niż normalnie mrugnięcie okiem?
[fb-like]
Nie wiem jak E-M5 II ale pierwsza wersja też przybajeżona tylko problem zasadniczy – przy wyprawie do Indonezji aparat przegrzewał się (stabilizacja to powodowała) co w rezultacie powodowało blokadę migawki i czarny ekran – ujęć ile mi uciekło nie zliczę. Natomiast leciwy już 5D classic dawał radę przez całą podróż.
Olympusy mają jeszcze drugą wadę – bateriożerność – w miejscach gdzie jest problem z prądem (a ja np. byłem na wyspie gdzie prąd był 4h w ciągu doby z generatora) trzeba zaopatrzyć się w dodatkowe baterie i ekstra ładowarkę (jedna bateria to co najmniej kilka h ładowania) co powoduje kolejne koszty i logistyczne łamigłówki. Bateria mi starczała max na dobę. Lustrzanki Canona czy Nikona to jest kilka dni focenia/kręcenia filmów.
Niemniej Wasze fotografie mi się podobają, widać że kładziecie nacisk na tą stronę serwisu i jak dla mnie to popłaca – oby tak dalej :).
To co prezentujecie to RAW czy JPEG? Piękna głębia kolorów. Obrabiacie coś później?
JPEG, niewielkie obróbki.
Jak Wam się chłopaki sprawuje 40-150mm? Zadwoloni jesteście? Warte to tych pieniędzy?
Powiem szczerze, że jak miałem pakowałem go na wyprawę do Kanady to zastanawiałem się po co taszczę takie bydle, a potem zobaczyłem niedźwiedzie polarne… Gdyby nie ten obiektyw to moja dokumentacja z tego spotkania byłaby prawie żadna do tego co przywiozłem. Co do ceny to myślę, że warto pytać o zniżki, podobno można dostać nawet 25% bez większych warunków. Gdybym miał brać pod uwagę cenę katalogową to myślę, że to jednak dosyć drogi zakup, chociaz faktem jest, że czy to w tropikach czy kilka dni wcześniej na 25 stopniowym mrozie radził sobie doskonale.
No właśnie oprócz kosztów jeszcze ta wielkość… Zapinaliśmy ten obiektyw na OMD 10 i słabo to wyglądało. Uciekliśmy od Nikona właśnie po to, żeby nie targać tych kilogramów. Ale jakościowo zdjęcia miażdżą, więc kusi…
Apropos ceny. Nam się udało kupić 12-40 PRO z Japonii za połowę ceny tego co w Polsce, niestety 40-150mm trzyma cenę nawet tam.
Chłopaki, a tak z innej beczki – kiedy jakaś wyprawa w duecie? 🙂
Całkiem dobre pytanie 🙂
To tak dla zupełnego laika – co z tym rozmytym tłem, da się to uzyskać w zwykłej cyfrówce? 😀
Da się 😉
O widzisz 🙂
Jeśli plan który chcemy mieć ostry jest bardzo blisko to efekt rozmytego tła powstaje w trybie makro (z reguły znaczek kwiatka). No chyba, że masz opcję zmiany głębi ostrości to już w ogóle super..
w zwykłej cyfrówce efekt ten najłatwiej uzyskać ja dużym zoomie. Chyba że masz możliwość manewrowania przesłoną (zwykle jest to tryb Av) to trzeba ją jak najbardziej otworzyć- 2.8, 3.5- zależy od jasności obiektywu. Generalna zasada jest taka: im bardziej otwarta przesłona tym mniejsza głębia ostrości, czyli bardziej rozmyte tło:)
Jestem naprawdę pod wrażeniem! Ja się nie umiem przestawić na inny aparat. Mam swojego canona 300 D od ładnych już prawie 10 lat i jedyne co się zmieniło to obiektyw, bo w pierwszym, standardowym obiektywie 18-55 mm zepsuła się migawka po jakiś 50 tys zdjęć:D Zdjęcie Pac-mana które kiedyś Wam wysłałam tez było nim zrobione;) zaprawszam jeśli chcielibyście obejrzeć kilka zdjęć: https://kisielphoto.wordpress.com/
pozdrowienia!:)