Zamiast betonowej puszczy, zielone pastwiska, w miejsce gonitwy do autobusu, łapanie baranów odłączonych od stada. Podróżując szukamy nowych światów, chcemy uciec od tego, co jest „normalne”. A gdyby tak przenieść się do jednego z nich, nie na moment, ale na stałe?
Siedzieliśmy pod sklepem w małej wiosce, robiło się ciemno. Nie trzeba było specjalnie zwracać na siebie uwagi, by zainteresować swą obecnością miejscowych. Niedługo po zrobieniu zakupów przyjmowaliśmy na schodach pierwszych „interesantów”. Szukaliśmy koni i chcieliśmy, by ktoś nam je podstawił, najlepiej pod sam nos.
Nikt nie zdecydował się wypożyczyć dwóch rumaków, ale zaproszono nas na kolację. Poszliśmy zjeść do jednego z nowo poznanych kolegów. Usłyszeliśmy, że nie będzie problemu z dostaniem konia w górach, 20 km dalej, gdzie jego rodzina ma gospodarstwo. Następnego dnia pojechaliśmy.
Kamienistym klepiskiem przeplatanym szutrówką dotarliśmy na wysokość 3000 m. Na przestrzennej łące o falujących kształtach stała zagroda, zrujnowany budynek gospodarczy, jurta oraz połatany namiot. Wyższe wzniesienia, oddalone od nas w rozmaitych odległościach, chowały zapewne podobne pasterskie ostoje. Najważniejsze było wrażenie pobytu na bezludnej wyspie, na którą, wydawało się, ledwie tydzień temu trafili rozbitkowie i zdążyli jedynie postawić pierwsze schronienia. Gdy odwróciłem się, na końcu doliny w kształcie litery V migała tafla jeziora Issyk-Kul.
Zostaliśmy przyjęci tak, jakby co najmniej od dwóch dni obserwowano nas dryfujących na drewnianych beczkach i tylko czekano aż zostaniemy wyrzuceni na brzeg przez fale. Dostaliśmy po herbacie, po herbacie i po jeszcze jednej herbacie. Standardowa rozmowa zapoznawcza: skąd jesteście, co tu robicie itd., ale w tych pierwszych chwilach w nowym towarzystwie było coś extra, był jakiś wyjątkowy przedsmak nadciągającej emocjonującej uczty, bynajmniej nie składającej się obiadu i deseru.
Pierwszy dzień pobytu mijał na przypatrywaniu się trawie wyglądającej jak pole do gry w golfa, na rozpoznawaniu skąd dobiega baranie beczenie, gdzie w ogóle są barany i czy im się tu podoba, czy jednak wolały by inny krajobraz. Namiot mieliśmy rozbity w najbliższej odległości od jurty, która pełniła rolę salonu i najważniejszego miejsca całego gospodarstwa. W niej przyjmowano gości, gotowano i jedzono posiłki, ale też trzymano broń i chowano się przed deszczem. Zaczynało mi się podobać.
Obudziwszy się drugiego dnia, dopiero po śniadaniu, przypomniałem sobie, że tak właściwie to przyjechaliśmy tu, by pojeździć konno, a do tej pory nawet o nie nie zapytaliśmy. Okazało się, że konie nie będą dostępne i jeśli chcemy pojeździć, musimy zostać przynajmniej do jutra. Wykorzystaliśmy ten czas na obserwowanie i uczestniczenie w pasterskiej codzienności. Sposobności do tego zdarzyło się co najmniej kilka.
Co wieczór gospodarz zaganiał do zagrody stado kilkuset baranów. By nie gubiły się nocą i pozostawały bezpieczne. Nie były to jednak jedyne motywy. Gdy barany rankiem opuszczały swój schron kilku chłopaków przybyłych z wioski wykopywało łopatami prostokątne placki z klepiska i układali je w murek. Postanowiłem dołączyć. Dłubiąc kawałkiem drewna zakończonym metalem wydobywałem, niczym pszczelarz plastry miodu z ula, barani kał zlepiony z ziemią, i odkładałem na osobną kupkę. Placki, które wyjmowaliśmy z zagrody służyły jako opał w piecu ogrzewającym jurtę. Okolica była kompletnie bezdrzewna i stanowiły one jedyne paliwo. Może to obrzydliwe dla osób, które muszą mieć zawsze na glanc wytarte sztućce, ale olśniło mnie jak niesamowicie nieskomplikowane może być życie, jeśli potrafi się dobrze wykorzystać to, co się ma. Chowając barany na noc do zagrody regularnie, gospodarz zapewnia sobie przy okazji materiał opałowy.
Głównymi punktami posiłków były świeży kumys, lepioszki wypiekane na miejscu, zupa na baranich kościach, masło. Produkty, których ekwiwalenty znajdziemy w każdym polskim sklepie (oprócz kumysu oczywiście), ale tam dało się czuć ich jakość. W Kirgistanie dotarło do mnie, że dopiero tam pierwszy raz jadłem masło. Choć miałem już okazję próbować podobnych lokalnych wyrobów w Polsce, to najbardziej klarowny smak masła kojarzyć będzie mi się z posiedzeniami w kirgiskich jurtach.
Młodszą część mieszkańców gospodarstwa stanowili syn i jego kuzynka. Dzieciakom dni leciały beztrosko. Oprócz drobnych pomocy, które świadczyli wobec swoich rodziców, czas zlatywał im na bieganiu po łące, przyglądaniu się przyrodzie albo graniu w rzutki, co było możliwe dzięki tarczy którą chłopak dostał na urodziny, które wypadły akurat na drugi dzień naszego pobytu. Trochę jak wakacje na wsi – tyle że trwające od czerwca do października. Widok rozpromienionych dzieciaków, nie mających w ogóle kontaktu z komputerem, fast foodami i elektronicznymi gadżetami natchną mnie do usadowienia siebie w kirgiskiej rzeczywistości pasterskiej na stałe. Jakby to wyglądało, gdybym wtedy został i wiódł życie przy jurtach?
Pobudka codziennie ok. 5-6 rano. Właściwie skoro świt. Budzik nie dzwoni, godzina nie ma znaczenia. Na nogi stawia zegar biologiczny i poczucie obowiązku. Trzeba wypuścić owce, wyprowadzić je na łąkę. Rano z reguły jest zimno, to w końcu 3000 m. Choć tak naprawdę wysokość nie jest dokładnie znana i nikt nie pali się, by ją poznać. Ważne, że jadąc samochodem z doliny trzeba pokonać niełatwą drogę, a przy dobrej pogodzie widać Issyk-Kul. A nawet jego drugi brzeg! Rano. Czasem jest to zwykły chłód, czasami rzęsisty deszcz lub opady śniegu, bywa, że widoczność na wyciągnięcie ręki ogranicza mgła. Nie dziwią też zupełnie słoneczne brzaski ze znakomitą widocznością. Pasterze mawiają, że tu, wciągu jednego dnia, można doświadczyć wszystkich pór roku. Do pracy jest za to niespotykanie blisko i dotarcie do niej zajmuje rekordowo niewielką ilość czasu. Od wstania z łóżka to wejścia na konia, przy dobrej woli, może zejść nie więcej niż trzy minuty. Żadnego zbiegania po schodach i szukania właściwego klucza do zamka, gonienia na autobus czy stania w korkach, lub czekania aż partnerka opuści toaletę. Portki na biodra, czapka na głowę, trzy kroki do wyjścia z namiotu, dziesięć do stojącego przy płocie konia, szybkie siodłanie i start. Wypuszczamy barany, później zajeżdżamy do jurty na śniadanie. To jest poranek.
Pora lunchowa, czy też południe, nie do końca wiadomo, kiedy się zaczyna. Na pewno jest to po śniadaniu, wtedy kiedy barany rozpoczynają swój codzienny, powolny marsz za posiłkiem. Ten czas można wykorzystać na wiele sposobów. Pojechać do jednego z sąsiadów w interesach bądź zwyczajnie, dla potrzymania stosunków, wypocząć i kontemplować przechodzące nad górami chmury, pojechać załatwiać sprawy do miasta bądź zająć się czymś w gospodarstwie. Do roboty zawsze coś się znajdzie. Może być i tak, że niespodziewanie ktoś pojawi się w gościach. Wtedy trzeba zadbać o jego wygodę i przede wszystkim poczęstować herbatą. Od czasu do czasu, przerywając rozmowę, dobrze jest spojrzeć przez lornetkę w stronę stada, by upewnić się, że wszystko jest w porządku. Gdy gość odjedzie, może to już 14 bądź 15, nadchodzi pora, by pomyśleć o przygotowaniu wieczornego posiłku. Szczególnie ważny to moment, jeśli wieczorem spodziewamy się kogoś, albo mamy na gospodarstwie kilku pracowników, którzy zajmują się np. stawianiem płotu. Trzeba wrócić do baraniego stada, wybrać jedną sztukę, zadać jej cios, a potem wybrać właściwe fragmenty i umieścić w garze. Potrawa z barana to najporządniejszy posiłek jaki można przygotować mieszkając w jurcie na odludziu. A taki właśnie należy się gościom i pracownikom.
Wieczorem, gdy promienie słoneczne przestają już łapać nawet wierzchołki okolicznych szczytów, pora na przyprowadzenie stada do domu. Dalej można już spokojnie poświęcić czas członkom rodziny. Zamieszać kumys, albo nawet pomóc coś w kuchni. Siadając do kolacji kompletną ciemność rozświetla latarka bądź konstelacje gwiazd, jeśli akurat nie jest pochmurno. Bieżące wydarzenia, seriale, filmy, statusy znajomych w mediach społecznościowych nie istnieją. Ważne żeby najbliżsi dobrze się czuli, nikt nie wyszedł z jurty głodny i żeby dzieci się uśmiechały. Jedzona w półmroku kolacja zacieśnia atmosferę rodzinnego kręgu, tworzy dodatkowy mianownik dla wspólnoty jaką jest rodzina. Rano, w nieco inny sposób, ponownie stworzy ją poranna pobudka do pracy, która wykonywana systematycznie, pozwala wszystkim jej członkom wieść spokojne i nieskomplikowane życie.
Wciągu 4 dni spędzonych w górach, w jurcie podświadomie przekonywałem się do takiego życia. A gdybym faktycznie mógł bez konsekwencji przestać używać zegarka? Gdybym nie zastanawiał się, co jeszcze śledzić w internecie, ba, nie miałbym pojęcia, że inni korzystają z mediów społecznościowych? Gdybym na każdy, solidny posiłek musiał czekać niemal cały dzień, a nie 10 minut? Gdybym jeździł konno zamiast autobusem? Gdybym całymi miesiącami w ogóle nie widział betonu, w ogóle asfaltu? Gdybym musiał palić w piecu baranimi plackami a nie włączał centralne ogrzewanie/kaloryfer? Czy wtedy byłbym bardziej zadowolony z życia czy raczej chciałbym dążyć do czegoś więcej, do tego, co już mają inni?
Wielokrotnie miewałem podobne przemyślenia przy okazji podróży. Ma je większość osób, która zetknie się z ludźmi żyjącymi prostym, jednostajnym rytmem, dalekim od słynnego wielkomiejskiego pędu. Czy dobrze byłoby zamienić blok na jurtę? Warto się poważnie zastanowić, ale jeszcze lepiej będzie pomyśleć co zrobić, by stworzyć podobny klimat w swoim najbliższym otoczeniu.
[fb-like]
Niesamowite, że żyjemy na tym samym świecie a w tak różny sposób. Trochu w życiu kilometrów zrobiłem ale Jurty i stepy ciągle są moim największym marzeniem. Mam pewien plan na Mongolię i nie ma takiej możliwości żeby nie został zrealizowany. Te otwarte przestrzenie i brak betonu ryje mi psychikę od dawna:)
Dzięki za relację:) Pozdro
To jest NIESAMOWITE! Przewspaniałe! Nie powiem, bo napracują się, muszą wstawać wcześnie rano (czego nienawidzę), ale ich życie jest pod pewnymi względami tak bajecznie proste… Że zazdroszczę 😉 Nie wiem, czy byłabym w stanie tak wyjść poza swoją strefę komfortu, aby zamieszkać w kraju takim, jak Kirgistan. Chyba nieco za bardzo pochłonęło mnie zasiedzenie w cywilizacji i „cywilizacji”. Niemniej, jest to wspaniała przygoda! Bardzo chętnie się tam również przejadę 🙂
Jak czytam Waszego bloga to czasami mam wrażenie jakbyście spełniali MOJE marzenia. Tak jest właśnie i tym razem….
Marta, skoro tak, to najwyższa pora żeby wziąć sprawy w swoje ręce! Jeśli będę mógł jakoś w tym pomóc, będzie mi bardzo miło.
Bardzo często mam ochotę uciec z miasta, żyć blisko przyrody, z dala od tych wszystkich „problemów pierwszego świata”, z dala od komputera i Internetu, tam, gdzie dzień jest dłuższy, a życie spokojniejsze. Zastanawiam się jednak, czy szybko nie miałabym ochoty wracać, czy to nie tylko taki „stan idealny”, za którym się tęskni tylko wtedy, gdy się go nie ma na co dzień. Nie wiem.
Zupełnie inne życie….Nie wiem, czy ja bym dała radę. Ale człowiek do wszystkiego jest się w stanie przyzwyczaić, taką ma już naturę. Więc do codzienności bez ułatwień cywilizacyjnych i technologicznych też pewnie by się dało ;).