Skip to main content
search
0

Często przeglądam sieć w poszukiwaniu historii podróżników. Głównie interesują mnie odkrywcy, których działania doprowadziły do poznania nowych ziem, przetarcia szlaków. Całkiem niedawno natrafiłem na dzieje Pana Mariusza Majewskiego, który jest, według podawanych danych, pierwszym Polakiem przed 40-tką, który odwiedził wszystkie kraje członkowskie ONZ. Wydaje się to być spełnieniem marzeń.

Między innymi ten wyczyn dał Panu Mariuszowi miejsce w międzynarodowych, elitarnych klubach podróżniczych oraz uznanie w świecie obieżyświatów. Zobaczyć cały świat to wspaniała rzecz, też o tym marzę, choć w moich podróżniczych celach nie jest to rzecz najważniejsza. Patrząc na to, w jak krótkim czasie Pan Mariusz odwiedził tak wiele miejsc, zastanowiłem się jak to jest możliwe: jakich wysiłków to wymaga, jakich poświęceń, a przede wszystkim w jakim stopniu można wczuć się w klimat danego miejsca skoro tak szybko zmienia się położenie. I czy jest to w ogóle rzecz ważna.

Trafiłem na obszerny artykuł na temat podróży Pana Mariusza i przeczytałem w nim, że niektóre państwa odwiedził na zasadzie 'zaliczenia’:

-Jednodniowe wizyty nie są dla Mariusza żadną nowością. 25 kwietnia 2009 roku – Uganda, 26 kwietnia – Somalia, 27 kwietnia – Dżibuti…

Pomyślałem sobie: dlaczego ludzie odwiedzają niektóre miejsca tylko po to żeby móc powiedzieć, że tam byli. By dokooptować je do kolekcji? Przecież taki wjazd i natychmiastowy wyjazd z kraju nie pozostawia po sobie nic oprócz pieczątki w paszporcie. Czy chodzi tu o samą ekscytację z przekroczenia granicy? Czy o znalezieniu się na ziemi, która chociaż nazwą na papierze różni się od tej 100 metrów wcześniej? Wreszcie: czy to jest miara, którą można miarodajnie zmierzyć obeznanie, doświadczenie związanie z podróżowaniem?

W żaden sposób Pana Mariusza krytykować nie chce, postawił sobie cel i spełnił go. Dla nas jest to ciekawy przykład i przyczynek do dyskusji.

patryk-vs

Ja uważam, że liczba odwiedzonych krajów ma znaczenie. Jaki inny wyznacznik może nam szybko i jasno powiedzieć, że ktoś sporo jeździł po świecie czy nie? Teoretycznie jest możliwe, żeby ten ktoś w każdym z tych krajów spędził po jednym dniu, ale takie sytuacje zdarzają się tylko w szczególnych przypadkach. Jaką granicę w takim razie postawić? Czy 10 dni w danym miejscu wystarczy, żeby móc mówić, że się tam było? Czy musimy tam być przynajmniej miesiąc? Czy lepiej w ogóle nie poruszać tego tematu „bo tylko ci słabi chwalą się liczbami”?

bartek-vsW tym kontekście przede wszystkim liczy się cel i to, co kieruje nami, kiedy gdzieś wyjeżdżamy. Ilość odwiedzonych państw to licznik częstotliwości bądź długości wyjazdów i sam w sobie nie jest wartością. Żeby móc powiedzieć, że się gdzieś było w zasadzie wystarczy jeden dzień. Ślad został postawiony, dowód jest. Ciężko jednak powiedzieć o takiej wizycie, że wnosi coś więcej niż tylko zmianę liczby odwiedzonych państw. Czy to jest zwykłe kolekcjonerstwo tyle że dla bogatych? Mnie w podróżowaniu nie chodzi o odhaczanie. To co jest niedobre to ocenianie po liczbach. Załóżmy, że jedna osoba była w 40 państwach na 6 kontynentach, a druga w 15 na dwóch. Jakby zrobić ankietę to 90% osób wskazałoby, że bardziej podróżuje osoba numer jeden. Solą podróżowania nie jest statystyka.

Patrząc na długość pobytu da się pozornie domyślić jak podróżujący zdążył poznać odwiedzony kraj. Czas spędzony w danym miejscu na pewno przekłada się na wiedzę na jego temat, ilość kontaktów z ludźmi czy sytuacjami dnia codziennego, które dają pełniejszy obraz rzeczywistości. Margines błędu przy wymierzaniu osądów kurczy się. Najważniejsze żeby mieć coś do powiedzenia, zachowując dystans. A na ile podróżujący zgłębi interesujący go temat w 10 dni czy w miesiąc zależy już tylko od umiejętności i zapału.

patryk-vsPoprzez przykład, który podałeś sam strzelasz sobie w stopę. To, że 90% osób wskazałoby, że osoba, która była w 40 państwach na 6 kontynentach podróżuje „bardziej”, niż druga, która była w 15 krajach na 2 kontynentach jest dla mnie jasne i logiczne. Czysto teoretycznie możliwe jest, że ktoś pojedzie do Australii czy Ameryki Południowej na dwa dni, ale w praktyce nikt tak nie robi (poza super wyjątkami). Zazwyczaj są to wyjazdy znacznie dłuższe, przynajmniej na dwa tygodnie, a to już jest sporo czasu, żeby tamten świat i tamtą kulturę zobaczyć. I w mojej głowie rodzi się do takiej osoby szacunek, że widział jak jest tam, co ja oglądałem tylko w telewizji.

Załóżmy, że chcesz być super podróżnikiem i zanim odwiedzisz dalekie światy chcesz zgłębić bliższe okolice tak jak trzeba, a nie po łebkach. I jedziesz dwudziesty raz na Słowację i pięćdziesiąty na Ukrainę, każdy wyjazd przynajmniej po miesiącu, ale nigdzie dalej nie byłeś. Dla mnie to żaden podróżnik, bardziej pasjonat jakiegoś kraju.

bartek-vs W dwa tygodnie to można objechać najbardziej znane zabytki kraju, nawet nie kontynentu, a nie poznać kulturę. Nie strzelam nikomu w stopę, ani tym bardziej Tobie w kolano, zwracam uwagę, że to niewłaściwe kryterium „reklamowania się” jako podróżnik. Niektórzy tym się właśnie motywują – żeby odwiedzić więcej państw niż inni, bo to niby ma być wyznacznik ich globtroterstwa i obycia. Czuć w tym więcej blichtru niż sensu. Dotarł wszędzie ale nie wie nic. Co innego jeśli te podróże trwają długo.

Osoba, która chce być autorytetem w jakiejś dziedzinie musi znać temat od podszewki, a nie tylko go liznąć. Jeśli mam słuchać opowieści lub opierać się na czyimś doświadczeniu gdy chcę pojechać na Ukrainę to z pewnością zasięgnę języka u osoby, która była tam 50 razy, ale nigdy hen hen za oceanem w egzotycznych krainach, niż u osoby, która była w 200 krajach i w Palestynie, ale na Ukrainie tylko 4 dni przejazdem. Nie istotne jest dla mnie czy taką osobę nazwiemy podróżnikiem, turystą czy pasjonatem jakiegoś kraju. Z tego co czytam to dla Ciebie największą wartością jest to, do ilu miejsc podróżujący dotrze.

patryk-vs

Na pewno jest do dla mnie istotny wyznacznik. Prawie zawsze przekroczenie granicy dwóch państw wzbudza we mnie emocje, daje poczucie, że jestem w innym miejscu niż 20 min wcześniej. Szczególnie jeżeli te dwa kraje sporo się od siebie różnią. Granice państw najczęściej wyznaczają także granice kulturowe, etniczne, językowe, czy społeczne. Dlatego moim zdaniem liczba krajów, czy kontynentów jest dobrym wyznacznikiem określenia czy ktoś podróżuje dużo czy niekoniecznie. Poza tym jak dobrze wiesz ja (i przypuszczam, że także sporo podróżników) potrzebuję bardzo dużo nowych bodźców w krótkim czasie. Szybko się nudzę robiąc jedną rzecz czy przebywając dłużej w tym samym miejscu. I zwyczajnie lubię oglądać bardzo odmienne rzeczy, przez krótki czas, szybko zmieniając otoczenie na inne. Wtedy lepiej mi „smakują„. Dopiero potem mam ochotę do niektórych wrócić z namysłem, na dłużej. Ale gdybym miał do wyboru zobaczyć w dwa miesiące jeden wybrany kraj lub w tym samym czasie dziesięć, bez wahania wybrałbym to drugie.

bartek-vsJa bym wybrał dwa miesiące w jednym kraju. Bardziej wartościowe emocje, jeśli już o nich mówimy, towarzyszą mi przy przekraczaniu granic mentalnych niż tych na mapie. A żeby w dowolnym miejscu na świecie przebić się przez powierzchowność potrzeba czasu.

Na przykład książki można czytać szybko, przeczytane odstawiać zaraz na półkę i zabierać się za następną. Po przeczytaniu dwóch następnych w rytmie zniecierpliwienia gubi się pamięć o tym, co w tej pierwszej autor miał na myśli. Można też mozolnie przeciągać oglądanie każdej ze stron obserwując jak autor łączy sens kolejnych zdań, jak dzieli treść na akapity, kontemplować ich przesłanie. Takie czytane książki wspaniale się później do siebie porównuje, dyskutuje o ich podobieństwach i sprzecznościach, dostarczonych wrażeniach i słuszności przedstawionych w nich idei. Tak jak książki mają bohaterów zapadających w pamięć tak i podczas podróży spotykamy ludzi mających wpływ na nasze poglądy i zachowanie. Podróż ma dla mnie najciekawszy wydźwięk kiedy istnieje możliwość wgłębienia się w treść. Lubię wyskoczyć gdzieś na chwilę żeby coś zobaczyć ale autentycznej inspiracji i zrozumienia nie umiem znaleźć robiąc coś na chybcika.

patryk-vs

„Przekraczanie granic mentalnych” – ładnie to napisałeś, ale to oznacza i wszystko i nic. Jak ktoś ma słabe argumenty to musi używać takich neologizmów, żeby się jakoś obronić. Granice mentalne równie dobrze możesz sobie przekraczać siedząc w domu i paląc zioło.

Porównanie z książkami pasuje tutaj jak wilk do pilnowania owiec. Rozumiem, lubisz „wgłębić się w treść, ale autentycznej inspiracji i zrozumienia” nie umiesz znaleźć jeśli jesteś gdzieś za krótko. A bierzesz pod uwagę, że ktoś „autentyczną inspirację i zrozumienie” znajduje kiedy przemieszcza się z miejsca na miejsce szybko i nie zasiada się zbyt długo? Moim zdaniem wszystko zależy od osoby. I jeżeli ktoś lubi taki system to szacunek dla niego, że zobaczył już taki kawał świata, w tak krótkim czasie. Nie przyjmujmy postawy nie muszę sobie liczyć krajów, słabiaki tak robią bo sami tego świata nie zobaczyliśmy jeszcze za dużo, więc nie mamy podstaw żeby być tutaj sędziami.

bartek-vs

Widzę, że nie chcesz zrozumieć moich słów i próbujesz na siłę robić wojnę.

 

 

 

patryk-vs

10! 9! 8! 7! 6! 5! 4! 3! 2! 1! – Nie podniesie się! Nokaut w czwartej rundzie!!!

 

 

Jakie są Wasze opinie?

[fb-like]

Dołącz do dyskusji! 23 komentarze

  • Marcin Majchrowski pisze:

    Dziś oczywiście przychylam się do podejścia Bartka do tematu, choć nie ukrywam, że za młokosa byłoby pewnie odwrotnie. Jeszcze za mojego dzieciństwa nie było możliwości wyjazdów zagranicznych, znało się tylko mapę i każde państwo było jakimś odmiennym, nierealnym światem. Kiedy pierwszy raz przekraczałem granicę w 1993 roku jadąc jako 12-latek pociągiem na Białoruś (wówczas zupełnie nowe państwo) pamiętam każdy szczegół – kontrolę plecaków, pieczątkę w paszporcie, zmianę podwozia w pociągu i wreszcie to oglądanie wszystkiego za oknem po przejechaniu granicy. A tam, no cóż – drzewa, łąki, krowy, chłop w gumofilcach na traktorze… ale wszystko było takie inne i miało taki magiczny wymiar. Bo zagranica. Dziś czasy są inne. Nie ma formalnych przeszkód, by pojechać w większość miejsc na świecie, więc choć oczywiście nadal będę cenił kogoś, kto „zaliczył” wiele państw, to jednak bicie rekordów na siłę i jednodniowe wizyty tu czy tam mnie nie przekonują. Uważam, że dopóki nie spędzę choć jednego wieczoru z miejscowymi w jakiejś zapyziałej dziurze czy nie pokluczę bocznymi uliczkami dzielnicy nieturystycznej to nie powinienem mówić, że gdzieś „byłem”. Kilka lat temu leciałem odwiedzić siostrę w Kopenhadze. Akurat tak wyszło, że tanie linie leciały do Malmo w Szwecji, zaś stamtąd musiałem przejechać do stolicy Danii pociągiem. Był to mój jedyny raz w Szwecji. Gdyby jednak ktoś spytał mnie o to, nie wiem czy miałbym odwagę powiedzieć – tak, byłem w Szwecji. Było ciemno, Malmo poznałem z perspektywy 2-minutowego spaceru z przystanku autobusowego na dworzec kolejowy i tego co widziałem po ciemku z okien środków komunikacji. No ale niby przecież byłem, więc możemy sobie pogadać o tym, jak to w Szwecji jest 🙂 Pamiętam też, że kiedyś, jeszcze podczas podróży z rodzicami, stojąc na czerwonym świetle w Genewie otwieraliśmy drzwi w aucie i stawialiśmy jedną stopę na moment na szosie, by móc powiedzieć, że byliśmy tam, że nasze stopy tam stanęły 🙂

  • Aleksandra pisze:

    Ja uznaję, że byłam w danym kraju, kiedy jestem w stanie coś więcej powiedzieć o miejscu, coś zobaczyłam lub coś przeżyłam. Przejazdowych krajów nigdy nie liczę. Najważniejsze dla mnie jest jak tam spędziłam czas i że mam wspomnienia, a ile krajów – nie jest dla mnie ważne.

  • Kamil Stasik pisze:

    ’ile’ czy 'jak’? I chyba to pytanie jest tutaj najważniejsze. Bo można jakiś kraj, jakąś kulturę odwiedzić tylko na kilka dni, ale dni tak przesyconych doświadczeniami, że wydaje się nam iż spędziliśmy tam tygodnie, bez mała że się tam wychowaliśmy. Można również spędzić gdzieś całe tygodnie, poruszając się tylko grupą zorganizowaną, z przewodnikiem, po największych atrakcjach, nie zdając sobie sprawy, iż obok prawdziwych perełek przechodzimy nierzadko na wyciągnięcie ręki… Więc dla mnie o wiele ważniejszym wyróżnikiem jest 'jak’. Jak ktoś spędził ten czas. Bo czy może być coś lepszego niż zbratanie się z lokalsami, którzy zabiorą nas w magiczne miejsca, wezmą na imprezę, pokażą jak się żyje w danym miejscu. Wyjść do ludzi, otworzyć się na kulturę, to dopiero pozwoli nam choć troszkę zakosztować odmiennego klimatu. A prawda jest taka, że nigdy nie poznamy całości. Bo jak różne są wszystkie miejsca, kręgi kulturowe, grupy etniczne, mikro społeczności, jak różnią się góry od morza zrozumie tylko chyba wspinający się marynarz 🙂

  • Zdecydowanie bardziej się zgadzam z Bartkiem. Co prawda staram się nie wracać do tych samych miejsc, poznać coś nowego. Jednak jadąc na miesiąc do Azji wolę spędzić miesiąc w Tajlandii czy Laosie i poznać te kraje lepiej niż w tym samym czasie odwiedzić Laos, Kambodże, Wietnam, Tajlandię, Malezję i Singapur. Wypadło by kilka dni w każdym, mogłabym się pochwalić, że zwiedziłam podczas wakacji sześć krajów a nie jeden, ale żadnego nie poznałabym nawet w najmniejszym stopniu. Zobaczyłabym tzw. atrakcje turystyczne, ale miałabym niewielkie pojęcie o kraju, ludziach, kulturze. Byłam w wielu krajach, jedne znam lepiej inne gorzej. Wiele to dla mnie na chwilę obecną trzydzieści, bo praca na etacie powoduje ograniczenia. I gdybym doliczyła wszystkie kraje, w których przecież „byłam” to byłoby z tego kilka dodatkowo. Bo ostatnio leciałam przez Kopenhagę, do Chorwacji przejeżdżałam przez Słowację, Słowenię i kilka innych krajów. Ale tego nie liczę. Bo poza stacjami benzynowymi i może trzy godzinnym zwiedzaniem nie zobaczyłam tam nic. I to zdecydowanie dla mnie nie jest sens podróży. Chyba, że ktoś ma mentalność turysty. Jadę na wakację, przez 2 tygodnie jeżdżę po rejonie. Nie mam pojęcia co widziałem wczoraj, gdzie jestem dzisiaj i co będę widział jutro, ale znajomi zzielenieją z zazdrości, bo im powiem, że byłem w Brazylii/ Urugwaju/ Sri Lance/ wpisz cokolwiek.

  • Mam jeszcze jedną refleksję, która mi się zrodziła przed chwilą. Właśnie uczę się na egzamin z „Turystyki Międzynarodowej”. To taki nieskomplikowany przedmiot – na egzaminie oprócz statystyk trzeba będzie znać najważniejsze atrakcje turystyczne w każdym regionie świata. Właśnie sobie przerabiam Europę i takie rzeczy po kolei mam w notatkach. Francja, Paryż- byłem, Niemcy, Berlin – byłem, Grecja: półwysep Chalcydycki- byłem, riwiera olimpijska – byłem, Kreta – byłem, Turcja, Stambuł – byłem, Chorwacja: Istria – byłem, Dalmacja – byłem, Split – byłem… W większości z tych miejsc byłem tylko na chwilę – parę godzin, dzień, dwa. Ale ucząc się mam w głowie obrazy każdego z tych miejsc, i to w 5D! Razem z zapachem, dotykiem i atmosferą. Nie muszę sprawdzać w google co to jest i jak wygląda. Czuję bardzo silnie, że tam byłem, mimo tego, że byłem krótko. I baaardzo mi z tym dobrze.

  • Adam Białas pisze:

    Będę w mniejszości, ale chyba bardziej popieram Patryka. Wiadomo, całość zależy od zwiedzanego kraju a poza tym nie oszukujmy się – są granice ekspresowego zwiedzania – sam raz miałem sytuację w której jednego dnia wjechałem do Czech, następnego wyjechałem a większość tego czasu spędziłem na łapaniu stopa, z wyjątkiem dwugodzinnego postoju na obejrzenie centrum Cieszyna, Do głowy by mi nie przyszło żeby dumnie się wypiąć i mówić „Zwiedziłem Czechy!” 😛 Tak samo spędzenie tygodnia w miejscu pokroju Rosji czy Chin, który sam w sobie jest zupełnie niejednorodny i przeciwne krańce kraju różnią się bardziej niż niejedna para zupełnie różnych nacji to żadne zwiedzanie. Mimo to, moim zdaniem liczba odwiedzonych krajów jest świetnym parametrem oceniającym ile styczności z różnorodnymi kręgami kulturowymi (obyczajowymi/językowymi/etc etc) miała dana osoba – jak szeroką ma perspektywę w spojrzeniu na każde odwiedzone miejsce. A w podróżowaniu chyba o to chodzi – o poszerzanie horyzontów (dosłownie i metaforycznie :P). Poza tym wszystkim – sam mam nad łóżkiem mapę na której zaznaczam odwiedzone miejsca i każda kolejna kropka sprawia mi zajebistą satysfakcję 😛

    • Bartek Szaro pisze:

      To ładnie brzmi – byłem w takim i takim kraju to miałem styczność z innym kręgiem kulturowym. Jest to jednak tylko styczność. To jest jak zaglądanie dziewczynie pod sukienkę. Poszerzanie horyzontów w ten sposób jest tylko pozorne.

      • To wymień chociaż jeden kraj, który wg Ciebie zobaczyłeś tak jak trzeba, w którym to nie byłą styczność. Ja bym mógł wymienić tylko Polskę, a to i tak nie w całości. Co z tego, że byłem 4 razy w Maroku? I tak nadal nie znam tego kraju „dokładnie” i nigdy znał nie będę, nawet jak tam zamieszkam.

      • Adam Białas pisze:

        Ok, może tylko styczność, ale popatrz na to tak – jedziesz do jakiegoś kraju (dla uproszczenia załóżmy że to kraj o zupełnie kulturze) 3 razy, za każdym razem nam dajmy na to, dwa tygodnie. W ciągu pierwszej wizyty trafiasz w zupełnie obce środowisko gdzie nie znasz niczego i stopniowo „uczysz się” najważniejszych rzeczy – zwyczajów przy stole, tego jak ludzie rozmawiają, jakichś podstaw języka, jak spędzają wolny czas itd itd. Za drugim razem wracasz do kraju którego „ogólne zasady” już znasz – dowiadujesz się większych szczegółów, a za trzecim razem jedziesz już prawie jak do siebie (upraszczając 😉 ) – na pewno masz tam już jakichś znajomych których odwiedzasz, wiesz co w danym kraju lubisz, co warto a co Ci się nie podoba a dowiadujesz się jakichś niuansów. To jak z nauką języka – w ciągu pierwszego roku nauki robisz zdecydowanie większy skok w umiejętnościach niż w ciągu kolejnych lat. Nie umniejszam oczywiście wielokrotnym wizytom w danym kraju,ale później to już jest raczej fascynacja konkretnym miejscem 😛

        • Bartek Szaro pisze:

          Ja właśnie takim fascynatem jestem i jak już trafię na coś co mnie wciąga to potrzeba wybrania się gdzieś indziej jest dla mnie mniejsza niż powrót do źródła, z którego chciałbym jeszcze poczerpać. „Spełnienie” w podróży dają mi dopiero te niuanse, o których piszesz. W odwiedzanych miejscach chciałbym być postrzegany jako „swój”, a to rzecz bardzo trudna.

          • Adam Białas pisze:

            No i świetnie że jesteś fascynatem, przypuszczam że każdy kto sporo podróżuje ma (albo będzie miał) jakiś swój kraj który go „złapał” i do którego będzie próbował wracać jak najczęściej i zgadzam się z chęcią bycia „swoim” na miejscu ale nie można się fascynować wszystkim 😛 w takim podróże tam gdzie byłeś krótko i nie miałeś poznać miejsca od podszewki uznajesz za bezwartościowe i „nie liczysz” ich do swojego dorobku podróżniczego? :p

          • Bartek Szaro pisze:

            To fascynowanie się wszystkim jest właśnie i przekleństwem, bo czasem człowiek nie wie za co złapać, którym tropem pójść. Mam czasem takie poczucie strachu, niepokoju, że jak wejdę w jedno to będę musiał zrezygnować z drugiego i zdarza mi się czuć przez to przytłoczonym.

            Podróży krótszych nie uważam na pewno za bezwartościowe. Każda z nich ma dla mnie sens i wprawia mnie w mój ulubiony stan, ale ta radość wzrasta proporcjonalnie wraz ze zdobywaniem umiejętności poruszania się w nieznanym mi miejscu.

            Podróży nie liczę, ale każda ma dla mnie znaczenie. Nawet weekendowy wypad na Słowację.

            I żeby było jasne. Nie czuję, że znam jakiekolwiek miejsce od podszewki. Wiem natomiast w jakim chcę iść kierunku i co jest dla mnie w tych podróżach motorem napędowym.

          • Adam Białas pisze:

            Ten niedosyt chyba jest właśnie wskaźnikiem tych miejsc które są dla kogoś bardziej fascynujące, ale żeby sprawdzić po jakim miejscu się czuje największy niedosyt, trzeba ich sporo odwiedzić, choćby powierzchownie – a nuż może któryś kolejny kraj do którego nie pojechałem bo wolałem wrócić na stare śmieci (to zabrzmiało negatywnie, nie miało :P) byłby jeszcze ciekawszy? 😛

  • Marzena K pisze:

    Być w danym kraju 1 dzień to znaczy nie być tam wcale. Chyba, że mówimy o Watykanie 😉
    Popieram Bartka. 10 krajów w 2 miesiące? Bezsensu.
    Ale każdy lubi co innego 😉

  • Pablo pisze:

    Ciekawy temat do dyskusji. Sam dużo podróżuję (w zasadzie to staram się) i często w opowiadaniach znajomych o tym gdzie byłem wymienienie miejsc pobytu (liczby krajów) na pewno jest pewnym wyznacznikiem, ba- czymś w rodzaju prestiżu. W zależności jeszcze jakie to kraje, czym bardziej egzotyczny i odległy dla Polaka tym większy plus dla podróżnika (Powiesz gościowi z Kanady, że zwiedziłeś USA to zrobi to na nim takie wrażenie, jakby nam ktoś powiedział, że jeździł po Czechach). Ale wracając do tematu, dla mnie nie można oddzielać wątku ilość a jakość. Oba te elementy są synergiczne i wzajemnie się uzupełniają. Można być w każdym miejscu, co jest ogromnym i tak sukcesem dla podróżującego ale zarazem może być to porażką. Tak jak pisał Bartek odwiedzając dane miejsce warto się w nie wgłębić. Ale z drugiej strony wgłębiać można się dni, tygodnie, lata. Z racji ograniczonego często czasu i funduszy ludzie starają zwiedzić się jak najwięcej w miarę krótkim czasie. Warto poznać dane miejsce pod każdym względem, poznać ludzi, kulturę- daje to ogromne doświadczenie i satysfakcję, jednak często nie ma na tyle czasu i samą przyjemność daje zobaczenie, wstąpienie na dane miejsce. Przykładowo tutaj podaje przykład z mojej wizyty na Bahamach. W zasadzie byłem tam ze 2 dni. Jakbym nie wiedział, że jestem w obrębie morza Karaibskiego to powiedziałbym, że obudziłem się na jakiejś wysepce w Grecji- plaża, piasek, morze, palmy, ciepło. Ale jakże wielka radość przepełniała moje serce i duma że udało mi się chociaż na chwilę udać się do tak daleko i obcego mi miejsca.
    Ciekawy przykład mogę też podać z mojej podróży po USA. Tutaj przemierzając kolejne stany można śmiało porównać je po podróży po państwach w Europie. Nie tylko taka duża odległość między jednym a drugiem, lecz również odmienne krajobrazy i kultura. Pojechałem na program Work&Travel. Po pracy jak to bywa czasem zostają jakieś fundusze i czas wolny. Dlatego korzystając z okazji wraz ze znajomym postanowiliśmy zwiedzić ile tylko można w czasie, który mamy do dyspozycji (no i oczywiście za środki jakie mamy). W 30 dni przejechaliśmy samochodem 18 500 km, często odhaczając miejsca do odwiedzenia z naszej listy tylko przez kilku godzinny pobyt. Seattle 1 dzień, LA 1 dzień itp. I oczywiście, jeżeli mielibyśmy więcej kasy i czasu to chętnie posiedzielibyśmy dłużej, poznali ludzi, zagłębili się w tok życia danego miejsca. Jednak z każdego miejsca będąc tam parę godzin czy parę dni czerpaliśmy ogromną satysfakcję. W każdej pojedynczej minucie, miejsce bombarduje nam ogromną ilością informacji o sobie i mieszkańcach, nasiąkamy kulturą. Czasem nie na tyle na ile byśmy chcieli ale na tyle, że cieszymy się że byliśmy, widzieliśmy, dodaliśmy do naszej listy podróżniczych osiągnięć.
    Podsumowując- ilość odwiedzonych miejsc nie tylko jest wyznacznikiem czy danymi statystycznymi ale również dowodem naszej odwagi, spisem treści doświadczenia i przeżyć. W każdej ilości za to, czy to pojedynczej czy liczonej w dziesiątkach zawsze jest to doświadczenie-> jakość. Jej ilość zależy od indywidualnego podejścia, zasobów i potrzeb podróżnika. Jest jednak zawsze.
    Ja akurat staram się każde miejsce jak to Bartek pisał „poczuć”, poznać ludzi, zostać jak najdłużej- wtedy stajemy się częścią tego miejsca, przesiąkamy. Jednak chcę też zobaczyć jak najwięcej, często kosztem doświadczenia i przebywania w danym miejscu, a obiema „rzeczami” cieszę się tak samo. Na pewno wiem to, że póki co wyjazd na tydzień na „all inclusive” gdzieś do hotelu gdzie do dyspozycji mam baseny, tony szamy, koks i lasery i nie wychylam się poza obiekt zakwaterowania- nie jest jeszcze dla mnie, choć jakiś urok na swój sposób też to ma 😉

  • Guest pisze:

    ja za bartkiem, bo jak na przykład odhaczyć rosję??

  • Aniaa pisze:

    Najbardziej liczy się przygoda 😉

  • Liczba, nie ilość 😉

Miejsce na Twój komentarz

*