Skip to main content
search
0

islandia-impakt-ikona

Pierwsza doba w nowej rzeczywistości, w czasie naszych podróży zawsze jest wyjątkowa. Jest jak zderzenie się dwóch ciał kosmicznych i wyzwala ogromną ilość energii. Nie inaczej było na początku mojego wypadu do Ameryki Południowej.

Prolog

Republika Czeska. Praga. 12 lutego 2015. 10:15.

– Zbieramy się na lotnisko? Za 3 godziny lecimy, a jeszcze trzeba zrobić zakupy – pytam Agi wchodzącej po schodach.

– Zgubiłam portfel.

– Co?! A co miałaś w środku?

– Paszport, kasę na wyjazd dla dwóch osób, karty bankomatowe, dowód osobisty. Wszystko.

Nasza pierwsza myśl – pub, w którym siedzieliśmy wczoraj wieczorem. Może tam został ten portfel. Telefon do managera knajpy nie odpowiadał. Na miejscu też nikogo nie było. Napisaliśmy do nich nawet maila, ale bez odpowiedzi.

Czasu na jakiekolwiek działania było okropnie mało, dlatego postanowiliśmy do minimum ograniczyć wszelkie możliwe opóźnienia. Aga z Mateo zostali na miejscu czekając na otwarcie pubu dzwoniąc w międzyczasie do konsulatu, a my z Anią wzięliśmy ich bagaż rejestrowany i pojechaliśmy na lotnisko pytać o jakiekolwiek możliwości przełożenia lotu, gdyby nie udało się odnaleźć dokumentów.

Po 11, kiedy obsługa otworzyła pub stało się jasne, że portfel został skradziony i nie ma szans na jego odnalezienie. Na tym etapie strata pieniędzy nie miała już znaczenia, ale bez paszportu cały wyjazd wziąłby w łeb. Na lotnisku i po kilku telefonach do Iberii dowiedzieliśmy się, że szanse na przełożenie lotu są minimalne i kosztowałoby to dwa razy więcej niż bilet w dwie strony.

Fachowo należałoby tę sytuację określić tak – Aga była udupiona. Lot był za niecałe 3 godziny, a procedura wydania paszportu, nawet tymczasowego, trwa znacznie dłużej. Nadzieja jednak zawsze umiera ostatnia. Aga zlokalizowała konsulat. Na miejscu okazało się, że aby móc aplikować o wydanie dokumentu musi mieć zaświadczenie od policji o kradzieży. W tylko sobie znany sposób udało jej się to zrobić w tempie ekspresowym (nawet nie będę strzelał ile by to trwało w Polsce), po drodze zahaczając jeszcze o budkę do robienia zdjęć w przejściu podziemnym. Na pół godziny przed zamknięciem bramek Mateo czekał jeszcze w taksówce przed wejściem do konsulatu, a Aga nerwowo spoglądała na Panią urzędnik, która machała energicznie jej nowym paszportem, by wysuszyć jak najszybciej farbę.

Najtrudniejsze było już z Agą. Teraz wystarczyło tylko w pół godziny dojechać do lotniska, odprawić się, otrzymać bilet, wyminąć wślizgiem pod taśmami stojących w kolejce ludzi, przejść kontrolę bezpieczeństwa i dobiec do bramki. Przygotowaliśmy stewardesy na to, że czekamy jeszcze na koleżankę, która została okradziona i że w razie czego będziemy zatrzymywać samolot tak długo jak to będzie możliwe. Cała reszta pasażerów była już na pokładzie, kiedy zobaczyliśmy Agę z Mateo biegnących w naszą stronę. Zdążyli w ostatnim momencie.

Impakt

Federacyjna Republika Brazylii. Międzynarodowy port lotniczy Sao Paulo Guarulhos. 13 lutego 2015. 21:17 czasu miejscowego.

Stałem w niewielkiej hali odlotów na lotnisku obsługującym jedno z największych miast świata. Tłum ludzi, zero informacji, brak miejsca do spędzenia nocy. Byłem sam. Ekipa, z którą przebywałem w Pradze wylądowała tutaj 12 godzin wcześniej i planowaliśmy spotkać się dopiero w Rio.

Lot był niesamowity. Amazonia z perspektywy stalowego ptaka w świetle zachodzącego słońca to jeden z najpiękniejszych widoków jakie miałem okazję do tej pory doświadczyć. Do tego nowoczesny samolot, pełny pakiet rozrywek, bardzo miła obsługa i dobre jedzenie. Naszym przodkom przebycie drogi do wybrzeży Ameryki zajmowało trzy miesiące morderczej podróży. Teraz wygląda to trochę inaczej.

IMG_0972

DSC_0018

0022

DSC_0026

W aglomeracji Sao Paulo mieszka 21 milionów ludzi.

DSC_0037

Kiedy byłem już na ziemi uznałem, że limit luksusów na ten tydzień już wyczerpałem i czas nieco się upodlić. Tym bardziej, że z informacji przekazanych mi przez moich „zwiadowców” wynikało, że kupienie biletu na autobus do Rio z Sao Paulo od ręki graniczy z cudem. Popatrzyłem na mapę, założyłem plecak i postanowiłem iść w stronę wylotówki rozglądając się po drodze za dobrym miejscem do rozbicia namiotu. Do celu miałem 12 km.

Już po godzinie żałowałem swojej decyzji. Było okropnie gorąco, plecak ciążył, nie miałem wody, a siatkę z jedzeniem zgubiłem gdzieś po drodze. Przedmieścia Sao Paulo nocą też nie są najprzyjemniejszym miejscem na spacer. Szczególnie dla gringo. Co więcej, nie mogłem zlokalizować żadnego dogodnego miejsca do rozbicia namiotu z dala od czujnego wzroku tubylców. Atmosferę niepokoju wzmogło we mnie spotkanie po drodze rodziny kapibar. Na początku myślałem, że to psy, potem, że bobry, potem, że wyjątkowo wielkie świnki morskie. A potem przypomniałem sobie, że kiedyś, gdzieś mówili, że tutaj żyją takie właśnie istoty jak kapibary – największe gryzonie świata. Uwierzcie, że w tamtym momencie, kiedy patrzyłem się na ich dziwaczną budowę czułem się jakby staną twarzą w twarz z ufo. Mój europejski mózg nie mógł ogarnąć tego stwora. Zresztą zobaczcie sami.

Szedłem, pociłem się, szedłem, udawałem, że nie istnieję, szedłem, zaglądałem w co ciekawsze krzaki, szedłem i w końcu stanąłem. Udało mi się znaleźć niewielką łąkę osłoniętą od drogi kępą drzew. Rozbiłem namiot i padłem jak nieżywy.

Wstałem o 5 rano, z mocnym postanowieniem dotarcia na wieczór stopem do Rio. Miejsce do łapania było bardzo dobre. Obok mnie przejeżdżały tysiące samochodów, ale nikt nie chciał się zatrzymać. Po godzinie postanowiłem łapać idąc jednocześnie wzdłuż drogi, ale to też nie pomogło. W końcu jeden z kierowców się nade mną zlitował i podwiózł do najbliższego miasteczka, żebym mógł wziąć stamtąd autobus. Niestety okazało się, że żeby dojechać stąd do Rio muszę najpierw wrócić do Sao Paulo. Oczywiście taka opcja nie wchodziła w grę. Wróciłem na drogę.

Upał. Tysiące samochodów. Ja. I mój kciuk. W sumie przez 6 godzin łapania przejechałem 30 km. Dawno nie byłem tak poirytowany. Tym bardziej, że w tamtym momencie chciałem się dostać do Rio czymkolwiek i chętnie zapłaciłbym za autobus. Te mijały mnie średnio co 5 minut, machałem na nie energicznie, ale żaden nie miał zamiaru się zatrzymywać. Zawezwałem do pomocy moce niebiańskie. 5 min później podjechał do mnie mężczyzna, który zaoferował szklankę zimnej coli i ciastko u siebie w domu. Nie śmiałem odmówić.

10 min później siedziałem w towarzystwie całej rodziny w pięknym domu położonym na stoku niewielkiego wzniesienia. Prowadziła do niego wysoka drewniana brama, a na ogrodzie oprócz pięknych kwiatów stał bardzo zachęcający o tej porze roku basen. Żona mężczyzny, który zabrał mnie z drogi i jego synowie trochę zdziwili się na widok gringo wchodzącego do ich salonu, ale szybko zaczęli zachowywać się bardzo naturalnie. Zaczęliśmy rozmawiać i była to rozmowa niezmiernie ciekawa. Prowadziliśmy ją bowiem przez… translator na telefonie. Każde pytanie w moją stronę, którego nie rozumiałem jeden z chłopaków wpisywał w aplikację i pokazywał mi na ekranie. Potem ja wpisywałem odpowiedź po angielsku i aplikacja tłumaczyła ją na portugalski (w wydaniu brazylijskim). Konwersowaliśmy o gospodarce, o tym jak żyje się w Polsce, o sytuacji w Brazylii. To jest właśnie XXI wiek.

Kiedy wypiłem colę i zjadłem pyszne ciasto jeden z chłopaków odwiózł mnie na dworzec autobusowy do położonego kilkanaście kilometrów dalej miasta Santa Isabel. Powiedział, że stąd mam łapać autobus do Jacarei, a stamtąd na pewno będzie coś bezpośrednio do Rio. Dworzec wyglądał tak:

IMG_0984

Czekałem, czekałem, czekałem. 15 min. 30. Godzinę. Obsada naszego przystanku zmieniała się co chwilę. Zatrzymywały się przed nami różne autobusy, ale żaden nie jechał do Jacarei. Kiedy zacząłem już powątpiewać w skuteczność rad moich dobroczyńców w końcu nadjechał tak wyczekiwany przeze mnie autobus.

Naprawdę wierzyłem, że po 8 godzinach tułaczki w Jacarei w końcu wsiądę do jakiegoś wehikułu, który zabierze mnie do Rio. Na miejscowym dworcu zacząłem pytać ludzi czy stąd można się dostać do Rio.

– Primero Sao Paulo, seguida Rio! – odpowiadali jak jeden mąż.

Nie dopuszczałem do siebie tej myśli. Nie cofnę się, żebym miał dojść do tego Rio na nogach. Obszedłem wszystkie kasy po kilka razy dookoła i w końcu udało mi się znaleźć jedną, w której było napisane coś o Rio. Próbowałem pytać czy mogę kupić bilet na autobus, ale kobieta w okienku kiwała przecząco głową, coś tłumaczyła po portugalsku, a po angielsku nie znała ani słowa. Pokazywałem jej na migi, że chciałbym jechać czymkolwiek, że mogę zapłacić ile trzeba, ale nie byliśmy w stanie się porozumieć. Szukałem więc kogoś w pobliżu, kto mógłby mi pomóc w tłumaczeniu, ale z miernym skutkiem. Pierwszy raz bariera językowa stanowiła dla mnie przeszkodę nie do przejścia.

Już zacząłem sprawdzać jak dojść na wylotówkę, żeby dalej próbować szczęścia na stopa. I wtedy z nieba spała mi para młodych ludzi, którzy mówili po angielsku i zechcieli mi pomóc. Okazało się, że w tym okienku można kupić bilet do Rio, ale autobus nie odjeżdża stąd, tylko z kolejnego miasta na trasie Sao Jose dos Campos, do którego musiałem pojechać jeszcze jednym autobusem. Głowa pękała mi już od myślenia o tym skąd, jak, gdzie i po co, ale musiałem przeć naprzód.

Dostałem bilet, zapłaciłem. W międzyczasie na dworzec podjechał autobus, który miał zabrać mnie do Sao Jose. Miałem wysiąść na ostatnim przystanku, ale dla pewności Pani z okienka zamknęła na chwilę interes, zaprowadziła mnie do kierowcy i wytłumaczyła mu, gdzie ma wysadzić gringo. Niewiele brakowało, a zostawiłbym wtedy przy kasie torbę z połową ekwipunku. Przypomniałem sobie o niej w ostatnim momencie, zatrzymałem kierowcę i poleciałem ją zabrać.

W Brazylii za przejazd autobusem płaci się u „konduktora”, który siedzi na specjalnym podwyższeniu w środku autobusu. Przy wysiadaniu zapytałem go czy mój bilet obejmuje także ten odcinek trasy, ale zanim zrozumiałem, że jednak nie, jakiś chłopak z uśmiechem podał mu za mnie swój bilet i życzył wszystkiego dobrego.

Byłem prawie „w domu”. Wystarczyło tylko poczekać kilka godzin na upragniony autobus do Rio i voila! Wreszcie miałem czas żeby się rozejrzeć i musnąć co nieco południowoamerykańskiej odmienności. Na dworcu znalazłem taki McDonald.

mcdonald-brazylia

Zjadłem maracuję i najlepszego mango w życiu. Zrobiłem zakupy w miejscowym supermarkecie i na ulicy spotkałem Pana Kucharza.

DSC_0042

Był bardzo miły, mówił po angielsku, a jego szaszłyki były doskonałe. Do wyboru z wołowiny, wieprzowiny, drobiu, mieszane, z mięsem mielonym, na ostro lub w marynacie curry. Do tego posypka, sok z limonki i sos barbecue dla chętnych.

DSC_0043

Koszt takiej przyjemności to 3 reale, czyli około 4 złote, ale ja za pierwszą rundę zapłaciłem 1,5 reala i 1 polski złoty – Pan bardzo chciał mieć monetę z dalekiego kraju dla swojej córki. Kiedy dowiedział się, że jestem Polakiem od razu wypalił: „Grzegorz Lato, to był wielki piłkarz”.

W Rio de Janerio byłem tuż po północy, po 19 godzinach tułaczki. Następne dwie godziny zajęło mi znalezienie autobusu i dotarcie do miejsca noclegu na wyspie Gigoia. To był baaardzo długi i męczący dzień, a czasu na spanie znowu miałem niewiele bo przecież w mieście hulał karnawał. Ale o tym, w formie fotorelacji, dopiero jutro.

DSC_0126

[fb-like]

 

Patryk Świątek

Autor Patryk Świątek

Lewa półkula mózgu. Analizuje, roztrząsa, prześwietla. Oddany multimediom i opisywaniu przygód. Laureat konkursów fotograficznych. Autor reportaży, lider stowarzyszenia "Łanowa.", założyciel "Ministerstwa podróży". Nie może żyć bez pizzy.

Więcej tekstów autora Patryk Świątek

Dołącz do dyskusji! 2 komentarze

  • Justyna Kloc pisze:

    Spanie w krzakach w namiocie w Sao Paulo! Wariat 🙂 Tez probowalismy (bezskutecznie) stopa w Brazylii i po paru godzinach bezowocnych rozmow z kierowcami TIR-ow sie poddalismy… :/ Ale jedno, co trzeba powiedziec, o Brazylii (i co jest dosyc widoczne w Twoim poscie), to niesamowici ludzie. Dla nich wlasnie z checia tam kiedys wroce 🙂 Szczegolnie na polnoc, do Amazoni (zdecydowanie polecam!!!)

  • Paulina pisze:

    Kwintesencja Ameryki Południowej 🙂 Chcę więcej!!

Miejsce na Twój komentarz

*