Skip to main content
search
0

Do irackiego Kurdystanu pojechaliśmy stopem. Do pokonania było 3500 km. Nie zastanawiałem się specjalnie nad trasą – czy lepiej przez Węgry i Serbię czy od razu przez Rumunię i Bułgarię. Kompletnie nie było to ważne, nawet lepiej kiedy rzeczy w trasie układają się same. W moim przypadku droga  jest jakby zarzuceniem wędki, smarowaniem kanapki masłem. To co się dzieje 'po drodze’ traktuję jako preludium do dania głównego, zapowiedzi momentu, w którym mogę powiedzieć „JESTEM!” i działać już w miejscu, do którego zmierzałem. Jednak zawsze w trasie dzieją się jakieś dziwne rzeczy, które trzeba potem opowiadać znajomym i rodzinie. Więc najpierw będzie o tym jak dojechaliśmy do irackiego Kurdystanu.

Polskę opuściliśmy 3 sierpnia. Opuściliśmy gdyż pojechałem razem z Moniką. Po dwóch noclegach byliśmy rzut beretem od granicy serbsk0-bułgarskiej w miejscowości Dimitrovgrad. I tutaj zacznę opowieść gdyż wcześniej nie działo się nic spektakularnego, a dopiero w Dimitrovgradzie sprawy obrały typowy dla podróży zaskakujący obrót.

Rano zaczęliśmy łapać stopa kilka kilometrów od granicy. Jedna nitka szosy, mało miejsca do zatrzymania się, upalnie i jakoś tak śmiesznie. Droga nie wychodziła bezpośrednio z miejscowości, przelatywała obok więc panował względny spokój i wolni byliśmy od zdziwionych obcokrajowcami spojrzeń miejscowych. Towarzyszyło nam dorywczo jedynie dwóch krzątających się w pobliżu panów. Jeden z nich, kosiarz, już od 9 rano, zajmował się swoją hałaśliwą pracą zagłuszając wszystko dookoła. Drugi kręcił się wokół stojącego od nas 5 metrów budynku przypominającego bardziej opuszczoną melinę niż powstający bar.

Czas leciał, stop się nie łapał, panowie zaczęli się oswajać z naszą obecnością. Znienacka pierwszy podszedł do nas pan pracujący przy budynku. Przyniósł krzesło. Wymyślił bowiem, że osoba, która łapie stopa nie musi wcale stać, może przecież siedzieć.  Ten prosty gest skusił wszystkich na zapoznanie się. Widząc naszą radość i zaskoczenie ośmielony poczuł się również pan kosiarz i uśmiechnięty podszedł do mnie, siedzącego na podarowanym krześle. Zaproponował wspólną sesję fotograficzną. Nie mogłem odmówić – nigdy w życiu nie robiłem sobie cyklicznie zdjęć z kimś kto jest kosiarzem, w dodatku w pełnym rynsztunku, więc uznałem to za świetną okazję do zrobienia czegoś nowego. Każdy pozował w charakterystycznym dla siebie stylu i dzięki temu mam teraz takie oto pamiątki:

z kosiarzem

Później poszło już z górki. Kiedy zadowolony kosiarz wrócił do swoich obowiązków z bocznego wejścia do pobliskiego budynku znów wyłonił się pan od krzesła. Trochę mi wstyd bo nie pamiętam jak miał na imię, ale żeby było łatwiej na potrzeby tekstu nazwijmy go Stefan. Także Stefan wychodząc nam na przeciw po raz drugi nie był tym razem sam. W rękach trzymał przeźroczystą butelkę wypełnioną czerwonym płynem, a na komodzie stojącej w wąskim wiatrołapie rozłożone stały trzy kubeczki. Gdy padła propozycja skosztowania 'domasznego’ wina nie można było odmówić. Szczególnie takie wino smakuje wyśmienicie kiedy jest godzina 11, stoi się przy drodze w typowym, letnim skwarze, a w wodzie z lodówki kupionej godzinę temu powoli można było zacząć parzyć herbatę. Po pierwszym kubku znaleźliśmy się w środku remontowanego budynku. Porozrzucane narzędzia, chaotycznie rozstawione meble, zapach trocin, imponujący piec i stare, skrzeczące radio, o włączenie którego poprosiliśmy z miejsca. Przy starej, folkowej serbskiej muzyce lecącej z odbiornika próbowaliśmy rozmawiać za pomocą klejonych ze słów z różnych języków zdań. I tak leciały minuty przy winie i topornej konwersacji aż zjawił się wieeelki pan Boban z dostawą piwa i wyśmienitych, najlepszych na świecie ogórków. Zjawił się tak zupełnie znikąd. I tu kolejna niespodzianka gdyż nie miałem pojęcia iż najlepsze ogórki w swoim życiu zjem w przygranicznym Dimitrovgradzie. A tak się właśnie stało. Do ogórków słuchaliśmy osobistych opowieści Bobana. Okazało się, że jest to mąż złotej medalistki olimpijskiej z Seulu w strzelaniu z pistoletu pneumatycznego Jasny Sekaric. Dopiero w tamtym momencie naszły mnie dziwne refleksje. Z pobocza w przygranicznej małej miejscowości, po sesji foto z kosiarzem w pełnym rynsztunku, trafiłem do remontowanego baru gdzie o zaletach Serbii i wadach Turcji, jedząc najlepsze ogórki na świecie, próbując lokalnego piwa/wina/rakijii rozmawiałem z mężem mistrzyni olimpijskiej. A puste krzesło cały czas pilnowało plecaków na zewnątrz.

knajpa dimitrovgrad

Bar

Gdy nadszedł czas rozstania wymieniliśmy się przepisami na tradycyjne potrawy serbskie i polskie. W formie graficznej bardzo zgrabnie został nam także przedstawiony domowy sposób wyrabiania rakiji. Szkoda było opuszczać bar, którego huczne otwarcie Stefan zapowiadał na za dwa tygodnie. Kafana nazywać się miała (właściwie to już się nazywa) Novi Caribrod i jeśli przejeżdżać będziecie kiedyś przez Dimitrovrad to zajrzyjcie tam. Zostawiliśmy im dwie polskie widokówki, ktoś musi zobaczyć czy faktycznie je gdzieś powiesili 🙂

rakija

Tak robimy domową rakiję.

Transport dalej sam się znalazł. Nie musieliśmy wracać na autostopowe stanowisko, do granicy postanowił podwieźć nas jeden z dimitrogradczanów, który dołączył do posiedzenia w barze nieco później. Tak więc w okolicach 13tej opuściliśmy Serbię i zawitaliśmy w Bułgarii.

Tam, po 6 godzinach usiłowania łapania stopa z tabliczką „Istambuł” zdecydowaliśmy jednak napisać na kartoniku „Sofia”. Podziałało. Godzinę później byliśmy na miejscu. Wysiedliśmy na obwodnicy szukając drogi w kierunku Turcji. Ktoś nas podwiózł kilkanaście kilometrów i kazał przejść jeszcze kilka we wskazanym kierunku. Okolica była mi znajoma, gdyż kiedy z Patrykiem jechaliśmy do Gruzji również pokonywaliśmy ten sam odcinek trasy. Szliśmy wzdłuż ruchliwej drogi, obwodnicy Sofii, było już ciemno i powoli zaczynałem myśleć o rozbijaniu namiotu. Aaa tu nagle, zaraz zza pola kukurydzy wyłonił się obadany te dwa lata temu parking ciężarówek, na którym wiedziałem, że jest przyjemnie. Nie mogliśmy nie zajść.

Sceneria jak z tarantinowskiego filmu. Przed knajpą stało pod zjadanym przez korozję blaszanym zadaszeniem kilka drewnianych stolików. Przy jednym ostro rżnęli w karty kierowcy ciężarówek dopingujący wrzaskami sami siebie przy każdym rąbnięciem kartą w stół. Obok wejścia na krzesłach siedziały prostytutki czekające aż gracze wypiją jeszcze po kilka piw i znudzą się grą. Nad głową mieliśmy lampę owadobójczą na której seryjnie grillowały się kuszone przyjemnym światłem muchy. Cały czas w gotowości był 'menager’ lokalu, który doglądał aby żadnemu z gości niczego nie brakowało. Bez wiary na smakowity kąsek tłustego żarcia skamlały pod stołami parkingowe psy. Wiadomo już, że właśnie tutaj spędzimy noc.

parking pod sofia

Takie miejsca bardziej mnie przyciągają niż odpychają więc wszystko szybko ułożyło się nadspodziewanie elegancko. Okazało się, że w barze jednak można płacić dolarami i że jest nawet prysznic. 'Menager’ sam postanowił zadbać o kwestię naszego transportu i zaklepał dla nas miejsce w jednym z TIRów wyjeżdżających rano w kierunku Istambułu. Za to pusta sala restauracyjna, w której ponoć w soboty odbywają się tam huczne disco imprezy dla tureckich kierowców, za jego namową, posłużyła nam za pokój hotelowy. W tym pozornie złowrogim przybytku zadbano o nas jak o dyplomatów, choć wydawać by się mogło, że pojawianie się w takich miejscach to szukanie guza.

Następnego dnia po połowie dnia jazdy po bułgarskich szosach w paszportach mieliśmy już tureckie wizy. Łapaliśmy stopa dalej i padł kolejny rekord. Zatrzymuje się gość, który jedzie bezpośrednio do Hawleru, stolicy Regionu Kurdystanu. Udało złapać się stopa na dystans 1875 km! Poczuliśmy, że transport mamy już zaklepany. Ucieszyliśmy się za wcześnie.

Kończył się Ramadan. Turcja jak wiadomo jest krajem muzułmańskim. Po Ramadanie muzułmanie świętują zakończenie postnego miesiąca – święto to nazywa się Bajram. Wszyscy pracujący w Europie Turcy akurat zjeżdżali do kraju, a żeby dostać się wgłąb Turcji trzeba przejechać przez Istambuł. Przez Istambuł przejechać musieliśmy również my. Trafiliśmy na gigantyczny, ponad stukilometrowy korek. Wszystkie 4 pasy autostrady były zapchane, w ciągu 4 godzin ujechaliśmy może ze 25 kilometrów. Kierowca zajechał na parking i umówiliśmy się, że dalej spróbujemy rano.

Korek w nocy.

Korek nad ranem.

Następnego dnia jakoś poszło i znaleźliśmy się na noc w Aksarayu. Zmęczyliśmy się jednak jazdą Tirem i nawet perspektywa bezpośredniego transportu do Hawleru nie przekonała nas aby zostać. Podziękowaliśmy kierowcy i wsiedliśmy w nocny autobus do Tatvanu. Za kolejne 14 godzin byliśmy już nad jeziorem Van. W tureckiej części Kurdystanu. Można było powiedzieć, że już dojechaliśmy. Tutaj mieszkają już Kurdowie i historycznie jest to Kurdystan, choć do granicy autonomii zostało jeszcze z 300-400 km. Zanim jednak pojechaliśmy dalej postanowiliśmy objechać jezioro Van, a o jego walorach będzie w tekście następnym.


Wyświetl większą mapę

[fb-like]

Dołącz do dyskusji! 6 komentarzy

Miejsce na Twój komentarz

*