Skip to main content
search
0
600 km samochodem, 10 000 km samolotem, 450 km busami, 100 km łodzią, 30 km tuk tukiem i pół godziny pirogą. 4 dni i 3 noce tułaczki nagrodzone możliwością zamieszkania na absolutnie najpiękniejszej rajskiej wyspie jaką można sobie wymarzyć. I o tym dzisiaj w Dużym Formacie.

Pierwsze minuty po wylądowaniu na Madagaskarze dały nam pogląd na to, jak prawdopodobnie będzie wyglądał nasz pobyt na Czarnej Wyspie. Największe lotnisko w kraju, w Antananarywie, prezentuje się, delikatnie mówiąc – skromnie. Dokładając do tego niesamowity chaos przy podbijaniu paszportów (kto pierwszy dopcha się do okienka ten wygrywa), zagubienie jednego z naszych bagaży (wypełnianie „formularza zagubienia” w zeszycie w kratkę) i nalot naganiaczy jak tylko wyszliśmy z terminalu,  Madagaskar powitał nas mniej więcej tak jak się tego spodziewaliśmy.

Pierwszego szoku doznaliśmy w kantorze kiedy wymieniając pieniądze okazało się, że… jesteśmy milionerami. Każdy z nas za 350 euro otrzymał ponad milion ariarów. Żeby było weselej, największy nominał jakim nas uraczono, to 5000 ariarów, czyli około 6,50 zł.

Z tego względu mieszkańcy Madagaskaru płacą często nie banknotami, a pakietami banknotów. Po 10 sztuk w każdym, przy czym ostatni banknot, zgięty w połowie, pełni rolę spinacza. Za taki pakiet (10 x 5000) jesteśmy już w stanie kupić bilet na międzymiastową trasę autobusem.

Problemem jest też przechowywanie takiej objętości gotówki. Wszystkie pomysły z chowaniem jej przed kradzieżą w paskach czy ukrytych kieszeniach w tym przypadku zazwyczaj zawodzą i trzeba było postawić po prostu na dywersyfikację ryzyka pakując poszczególne paczki w różne kieszenie.

Na Madagaskarze funkcje komunikacji międzymiastowej spełniają tzw. taxi brousse, czyli kilkunastoosobowe busy. Zasady ich działania niejednego przybysza mogą przyprawić o ból głowy. W europejskich warunkach w takim busie, w jednym rzędzie znajdują się 3 siedzenia, z przejściem pośrodku. W taxi brousse w miejsce przejścia dołożony jest czwarty rząd siedzeń, a pasażerowie aby zająć swoje miejsce muszą przechodzić górą lub tylnymi drzwiami, od bagażnika. Co więcej, na tych 4 ciasno ułożonych siedzeniach zasadniczo na Madagaskarze „siedzi” 5 osób. I nie ma co liczyć na to, że trafimy na luźniejszy kurs. Taxi brousse nie mają bowiem rozkładu jazdy. Kierowca odjedzie dopiero wtedy, kiedy będzie miał samochód upchany pod korek pasażerami i towarem. Pod nogami pasażerów najczęściej podróżują bowiem kury, a na dachu znajduje się dwumetrowej wysokości piramida z bagaży, płodów rolnych, warzyw i owoców. Czasami trafi się jeszcze jakiś skuter, albo beczka.

Zaopatrzeni w stosy banknotów, prosto z lotniska skierowaliśmy się do miejsca, które można nazwać dworcem w Antananarywie. Tam, po wizycie na okolicznym targu, uzupełnieniu braków w ekwipunku w związku z zagubieniem bagażu i zaopatrzeniu się na drogę, wsiedliśmy w busa, który zabrał nas w dziewięciogodzinną trasę w kierunku Toamasiny leżącej na wschodnim wybrzeżu wyspy.

Na miejsce dotarliśmy jeszcze przed wschodem słońca. Zgodnie z tutejszym zwyczajem, kiedy bus stał już na wyznaczonym parkingu, kierowca i pozostali pasażerowie zamiast wysiadać pozamykali okna i drzwi i ułożyli się do snu. Po zmroku lepiej nie pokazywać się na ulicy. Bus zaczął opróżniać się dopiero kiedy pierwsze promienie słońca zawitały do naszych okien.

Z pierwszego busa niemal od razu skierowaliśmy się na kolejnego. 3 godziny jazdy po malgaskich dziurach i znaleźliśmy się w położonym na północ prowizorycznym porcie, skąd mieliśmy złapać łódź na wyspę Nosy Boraha.

Nasze pierwsze, doskonałe, soczyste, słodziutkie, malgaskie liczi, które towarzyszyły nam potem nieustannie podczas całej eskapady.

Najlepszy sposób na targowanie.


Po 3 godzinnym rejsie w towarzystwie ryb, owoców i warzyw dotarliśmy na Nosy Boraha. To nie była jednak nasza końcowa destynacja. Zjedliśmy obiad i złapaliśmy tuk tuka kierując się na południowy kraniec wyspy.

Kierowca tego tuk tuka posiadał naturalne zdolności maskujące. Widzicie go?

Późnym popołudniem osiągnęliśmy południowy kraniec wyspy. Ostatni etap. Wąski, morski przesmyk, którego pokonanie pirogą zajmuje dwie minuty. A potem kolejne 20 na dotarcie do „naszego” odcinka plaży. Wycieńczeni czterodniową podróżą bez większych targów wybraliśmy najstarszą z czekających tutaj na zarobek łódek i ruszyliśmy wraz z naszym pirogowym Euzebio w leniwy rejs po błękitniej lagunie okalającej najpiękniejszą rajską wyspę jaką kiedykolwiek widziałem.

Kiedy Euzebio odstawił nas na „naszej” plaży nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Szczypaliśmy się po rękach, żeby sprawdzić czy na pewno to nie jest sen. Idealny, czyściutki piasek, lazurowa woda, palmy, rafa koralowa pod nosem i zniewalająca cisza. Wokoło nie było nikogo. Totalna pustka. Kiedy Euzebio zawrócił swoją pirogę z powrotem do przesmyku zostaliśmy praktycznie sami.


Nie do końca wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać zmierzając do tego miejsca. Wiedzieliśmy, że jest taka wyspa, a na niej miejsce, gdzie można wynająć domek. Wiedzieliśmy jak do niej dotrzeć. I na tym kończył się nasz zasób informacji i plan. To, co zastaliśmy na miejscu przerosło jednak nasze najśmielsze oczekiwania. Do tej pory sądziłem, że takie miejsca są tylko na filmach. Albo zarezerwowane są dla milionerów i pobyt w nich kosztuje krocie. My natomiast za nocleg w genialnych, czystych, funkcjonalnych domkach, tuż na plaży, z ręcznikami, leżaczkami, prądem z generatorów 4 godziny dziennie, musieliśmy zapłacić 12 euro na osobę (24 euro za domek) za dobę. Wyglądało to tak:


Za każdym razem kiedy budziłem się o poranku na wyspie, pierwsze co, to wychodziłem przed domek patrząc się na ocean i sprawdzając czy na pewno mi się to nie śni. Któregoś razu kiedy tak stałem i napawałem się krajobrazami, na ramię zszedł mi z pobliskiej palmy lemur. Łaził mi po głowie, lizał i ewidentnie szukał jedzenia. Zaraz pojawił się obok drugi i widocznie zazdrosny zaczął się wspinać na górę po mojej nodze. Było jakoś po 6 rano. Ten moment  zapamiętam do końca życia jako najcudowniejsza migawka z Madagaskaru. Rajska plaża, słońce, cisza i lemury.


Czas na wyspie płynął tak błogo i w tak cudownym rytmie, że nie chcieliśmy się stamtąd ruszać. Snorklowaliśmy na okolicznych rafach tropiąc żółwie, płaszczki i koniki wodne, wylegiwaliśmy się na plaży, nurkowaliśmy,  gapiliśmy się godzinami w niebo pełne gwiazd kiedy generatory przestawały działać i zapadała całkowita ciemność, zwiedzaliśmy, tonami pochłanialiśmy tutejsze owoce. Codziennie na obiad przepływaliśmy na Nosy Boraha. Przed południem nasz człowiek w ulubionej knajpce mówił co udało mu się dzisiaj złowić. Czasem była to pyszna i niespotykana nigdzie indziej ryba, czasem langusty przygotowywane na wiele sposobów: w sosie kokosowym, grillowana, w sosie curry, z dodatkiem whisky. Każdy posiłek to była dodatkowa przygoda. A do tego wszystko to kosztowało grosze i nawet z naszym skromnym budżetem mogliśmy sobie pozwolić na największe frykasy.

Jak się okazuje ananasy nie rosną na drzewach…

Na Nosy Boraha znajduje się jedyny na świecie piracki cmentarz.

Praca w kamieniołomie.


5 dni. Tylko i aż 5 dni. Tylko, bo człowiek czuje się tam jakby wrócił do ogrodu Eden. Aż, bo przed nami do odkrycia była cała Madagaskaru, a mieliśmy do dyspozycji na to w tej podróży niecałe 3 tygodnie. Pakowanie manatek i ostatnia przeprawa pirogą z Euzebio bolały, ale nasz ostatni wschód słońca na Nosy Nato jakby chciał nam wynagrodzić ten ból. Niesamowite pomarańczowo-fioletowe barwy nieba i odbijające się w lustrze wody postaci w pirogach… Zresztą, sami zobaczcie.

Nie znam i obawiam się, że już nie poznam drugiego tak idealnego miejsca w kategorii rajska wyspa jak Nosy Nato.  Ma ona w sobie absolutnie wszystko, czego podróżnik z polski (szczególnie pod koniec listopada) potrzebuje. A dla nas była dodatkowo miękkim lądowaniem pomiędzy polską codziennością, a malgaską przygodą i walką o byt jaka czekała nas w głębi lądu.

Zdjęcia zamieszczone w tym wpisie wykonałem aparatem Canon 6D z obiektywami 24-70 mm f/2.8 i 70-300 mm f/4-5.6 dzięki uprzejmości firmy Canon – partnera fotograficznego wyprawy.

[fb-like]
Przeczytaj następny tekst
Patryk Świątek

Autor Patryk Świątek

Lewa półkula mózgu. Analizuje, roztrząsa, prześwietla. Oddany multimediom i opisywaniu przygód. Laureat konkursów fotograficznych. Autor reportaży, lider stowarzyszenia "Łanowa.", założyciel "Ministerstwa podróży". Nie może żyć bez pizzy.

Więcej tekstów autora Patryk Świątek

Dołącz do dyskusji! 9 komentarzy

  • Romek pisze:

    Hej, w marcu lecimy na Madagaskar i tez mamy w planie noclegi na Nosy Nato. Czy mógłbyś polecić nocleg, w którym się zatrzymaliście oraz godne polecenia miejsca gdzie można zjeść coś niespotykanego?:) Jakieś ciekawe miejsca na wyspie? Pozdrawiam

  • Asia pisze:

    Cześć. Niesamowita inspiracja na kolejną podróż. Destynacja nieoczywista i tym samym bardziej przyciągająca. Czy mógłbyś proszę wyskrobać jakiegoś posta z informacjami praktycznymi związanymi z przygotowaniem się do takiego wyjazdu? Listą miejsc, które wg Ciebie trzeba zobaczyć? No i oczywiście – jak tam dotałeś i jakie są koszty? Będę b. wdzięczna!
    Pozdrawiam
    Asia z Rzeszowa 🙂

  • Łukasz pisze:

    Cześć.
    Możecie podać nazwę hotelu/ośrodka w którym byliście?

  • Karol pisze:

    *wyciągnięcie ;P

  • Karol pisze:

    Chłopaki/Patryk!

    Błagam, wstaw/-cie kosztorys wyprawy… Dajcie niedowiarkom niemal namacalnie zrozumieć, że taki raj jest na wysiągnięcie ręki większości rodaków!

  • myślę że obecnie madagaskar kojarzy się teraz przede wszystkim z Królem Julianem 😛 choć moje pierwsze skojarzenie to opowieści mojego dawnego wykładowcy o jego bracie misjonarzu który zajmuje się uprawą wanilii 😉

  • Pietruszka i Karol! Jak miło znajome twarze zobaczyć:-)

  • Purpurowy Księżyc pisze:

    Fanatatyczne widoki!?

Miejsce na Twój komentarz

*