Skip to main content
search
0

Pewnego, jakże pięknego lecz deszczowego, dnia dojechaliśmy do miejscowości Kirkjubæjarklaustur. Nie mielibyśmy żadnego celu by się tam pojawić gdyby nie nasz kolega Bartek, od którego otrzymaliśmy zaproszenie na największy wyścig enduro jaki odbywa się na całej wyspie. Kirkjubæjarklaustur znaczy po polsku kościół z farmą i klasztorem, liczy ok. 160 mieszkańców, a oprócz kościoła z farmą i klasztora (choć lepiej brzmiało by: kościół z klasztorem i farmą) jest tam basen z gorącymi garami, restauracja, stacja benzynowa i właśnie tor do wyścigów motocyklowych.

(Kontynuujemy relacje z wyjazdu na Islandię. Jeśli ktoś się zagapił i przegapił pierwszą część znajdzie ją pod tytułem Islandia – Impakt.)

Nie byłoby też być może nawet dokąd na te zawody jechać gdyby nie pastor Jón Steingrímsson, który swoją wiarą powstrzymał przed laty niszczycielski żywioł. W 1783 wybuchł potężnie szczelinowy wulkan Laki, z którego wypompowała się największa ilość lawy w historii jakiejkolwiek erupcji. Skutkiem tego była śmierć 1/4 populacji całej wyspy – największa klęska żywiołowa w jej dziejach. Europa kontynentalna miała Czarną Śmierć, wolnym od epidemii życiem mieszkańców Islandii potargał wybuch wulkanu Laki. Nieszczęście wyjątkowo ominęło położone zaledwie 40 km od krateru miasteczko Kirkjubæjarklaustur. Historia głosi, że ów pastor, w czasie kataklizmu, wygłosił w stronę swoich wiernych pełną przetrwalczej nadziei mowę. Magma nie dotarła do miasta. Jako racjonalnie myślący człowiek nie sądzę by miało to kluczowe przełożenie na zatrzymanie się lawy na okolicznej skale lecz zawsze zostawiam uchyloną furtkę takim opowieściom. Z domieszką mistycyzmu podróżuje się radośniej.

Więc do Kirkjubæjarklaustur, cudownie ocalonego miasta, przybyliśmy na wyścig. Podskakujących na muldach motocyklistów znam jedynie z telewizji. Nigdy wcześniej nie widziałem żadnych zawodów na żywo, nie zdarzyło mi się też siedzieć na motorze jako kierowca. Enduro, Cross, Moto2, Simson czy Junak – dla mnie po prostu motor. 

Przygodę z motocyklami zacząć mogłem od wysokiego „C” gdyż złożyło się tak, że był to akurat największy na Islandii wyścig, na dodatek rozpoczynający sezon. Towarzyszyliśmy polskiej reprezentacji, która przygotowując się do jazdy, tłumaczyła nam przy okazji obowiązujące zasady, zagwozdki techniczne, dzieliła się smaczkami (także tymi z grilla) i przedstawiała profile innych zawodników, rywali. Wyścig miał trwać 6 godzin, zawodnicy w zdecydowanej większości jeździli ze sobą w parach, choć są i tacy, którzy biorą udział w rajdzie samodzielnie lub w trójkach. Tor mierzył dwadzieścia kilka kilometrów, przejazd jednego okrążenia trwał w porywach do 30 minut. Po zrobieniu kółka następowała zmiana – jeśli jeździ się z partnerami, a jeśli samemu trzeba było non-stop być na torze, co jak się później przekonaliśmy, jest wysiłkiem heroicznym.

Zagrzewamy kolegów do walki

Zagrzewamy kolegów do walki

 

Obejrzeliśmy porywający start. 300 zawodników w jednym momencie, na komendę, odpaliło silnik i wypaliło ze startowej linii jak wypuszczone z klatki w zoo stado papug. W zakręty brunatnego, błotnistego toru wpadały od tego momentu kolorowe, zakute w hełmy postacie. Po bardzo energetyzującym starcie trochę ostygliśmy i postanowiliśmy zbadać poszczególne odcinki toru, gdyż cała jego długość była wolna od barierek i taśm. Swobodnie można było więc spacerować wedle własnego uznania.

Team spirit

Team spirit

Kibicami byliśmy my i grupka dzieciaków. Jeden chwalił się, że wygrał zawody dla młodzików, które odbyły się rano.

Kibicami byliśmy my i grupka dzieciaków. Jeden chwalił się, że wygrał zawody dla młodzików, które odbyły się rano.

 

Szczególnie upodobaliśmy sobie wąziutki odcinek, na którym zawodnicy musieli przejechać przez bród. Z każdym kolejnym okrążeniem płycizna była coraz bardziej rozjeżdżona, jej głębokość powiększała się, zaraz za nią potworzyły się natomiast potężne błotne koleiny. Ten kilkumetrowy kawałek stał się zmorą zawodników, założę się, że wszyscy, prócz tych najbardziej doświadczonych, zaczynali o nim myśleć już dobre kilkaset metrów wcześniej. Od pewnego momentu był to z pewnością najbardziej wymagający fragment toru. Niejeden właśnie na tych kilku metrach stracił sporo czasu przez ugrzęźnięcie w bagnisku lub upadek. Spore wrażenie robiły na nas umiejętności wielu zawodników, lecz zdarzali się też tacy, którzy bród pokonywali w nie takim stylu, jakiego się spodziewaliśmy. Postanowiliśmy dać wyraz naszym emocjom. Patryk wymyślił by wziąć tekturkę, napisać na niej kilka liczb i w ten sposób oceniać umiejętności każdego, kto przez wodę miał przejechać. Tak staliśmy się samozwańczym jury wydającym werdykt za umiejętności pokonywania przeszkody. W praktyce wyglądało to tak:

Niektórzy zawodnicy przed przekroczeniem brodu potrzebowali więcej czasu do namysłu.

Niektórzy zawodnicy przed przekroczeniem brodu potrzebowali więcej czasu do namysłu.

 

Drugiego dnia już nie było tak śmiesznie. Koledzy chętnie udostępnili nam motocykle, a skoro była szansa by znów zrobić coś nowego, to się z definicji długo nad tym nie zastanawialiśmy. Jazda nie wydawała mi się to szczególnie wymagającą sztuką. Dzień wcześniej, przed wyścigiem seniorów, odbyły się zawody dla młodzieży, a skoro dzieciaki śmigają zgrabnie na takich maszynach (naturalnie trochę mniejszych), to przecież ja nie mogę mieć z tym problemów. Potrzebowałem jedynie kilku informacji – jak się to obsługuje.

-To tu masz gaz, tu masz sprzęgło. A o tu nogą kopiesz i odpalasz – powiedział Robert.

Pomyślałem, że w sumie to mi wystarczy, choć czułem, że jednak czegoś nie wiem. Mechanizm jak w samochodzie niby – sprzęgło, gaz. To jadę.

Jakoś odpaliłem mimo że utrzymanie tej diabolicznej machiny sprawiało mi z początku trudności. Poczułem zapach spalin, buchnęła też we mnie adrenalina sprowokowana bojowym rykiem silnika. To było coś. Pragnąłem zobaczyć się w lustrze.

I chyba to mnie zgubiło, bo podekscytowany odkręciłem manetkę na maksa. Wszyscy znajomi, obserwując moją radość i zaangażowanie, zaczęli pomagać sfinalizować mój pierwszy start

-To teraz puszczaj sprzęęgło, puszczaj sprzęęgło!

Puściłem sprzęgło i czułem, że coś się ruszyło, że motor pojechał. Ależ fantastycznie!

Tylko, że motor pojechał, a ja zostałem. A raczej poleciał. Nie usiadłem w odpowiednim miejscu, za szybko puszczone sprzęgło szarpnęło do przodu gwałtownie motocyklem,a spadając na plecy pociągnąłem gaz jeszcze bardziej. Motocykl wystrzelił do góry, ja osunąłem się na ziemię. W tym kasku, w tych goglach nie wiedziałem co się dzieje. To był moment.

Czekając na zmianę. Na zdjęciu Bartek Knasiak

Czekając na zmianę. Na zdjęciu Bartek Knasiak

 

Motor rąbnął o glebę, zatańczył na tylnym kole gdy ja, dopiero co, zacząłem się odnajdywać w sytuacji. „Ależ dałem, trochę lipa” – pomyślałem patrząc na miny jednych, śmiejących się z mojego debiutu i grupki przerażonych, na których aucie o mało co nie wylądował wystrzelony przeze mnie pocisk.

Ale co tam, raz się nie udało, to przecież musi się udać za drugim. Udałem, że zupełnie nie zrobiło to na mnie wrażenia choć jednak ta akcja odebrała mi część pewności siebie. Odzyskałem ją chwile później gdy za drugim razem ruszyłem już prawidłowo. „Czad” – pomyślałem. Przyjechaliśmy na Islandię oglądać wulkany, kąpać się w gorących źródłach, a jeździmy po błocie na motocyklach zakuci w prawdziwe zbroje (ubieranie ochraniaczy to zabawa na dobre kilkanaście minut).

To był moment, którego potrzebowałem. Przez ostatni czas straciłem trochę ochotę na frywolne, zupełnie nieplanowane podróże. Coraz więcej sytuacji stało się dla mnie mocno przewidywalnych, przestała mnie też sama w sobie bawić jazda na stopa i niespodzianki jakie gotuje. Cały etos przygody płynący z dzikiego ruszenia w drogę jakoś dla mnie sflaczał, wytrącił się i został zdmuchnięty. Straciłem wiarę w to, że podróżowanie w kółko będzie mnie zaskakiwać, jakby pewien jego etap się skończył. Wiem, że nigdy jeżdżenie po świecie mi się nie znudzi, to niemożliwe, czułem natomiast przez pewien czas, że muszę zmienić jego formę. Wykopać fundamenty i zrobić podmurówkę od nowa. A tu wsiadłem na motor, za pierwszym razem mało się nie zabiłem, za drugi jakoś poszło i okazało się, że nie. Mam sporą chrapkę by robić nowe rzeczy, ale te, od których zaczynałem wciąż mnie bawią. Nie muszę niczego stawiać od początku, lepiej dobudowywać kolejne piętra. Ciągle daję się zaskoczyć i chciałbym żeby te część infantylnych zachowań we mnie pozostała. Cieszę się, że to ciągle daje mi radość.

Motoru na razie nie kupuje, ale jest sobota wieczór, obok mam fajny las i pole. Idę się przejść, trzeba pokusić los. A nuż ktoś będzie chciał nauczyć mnie jeździć na traktorze.

[fb-like]

Dołącz do dyskusji! Jeden komentarz

  • ciahu pisze:

    Islandia i Moto – nie ma lepszego połączenia – muszę wpisać na swój backetlist:)
    dobry materiał, nie ma nudy, zajrzę częściej. Pozdrawiam

Miejsce na Twój komentarz

*